Falstart. Desperacki gambit na zalanej polanie był
otwarciem jedynie tytularnie. Punkt w przestrzeni, dobry by zacząć lub skończyć
jak każdy inny. Gdybym miał wskazać jakiś konkretny moment, w którym rzeczy
zaczęły biec konkretnym torem, wybrałbym wiosnę. Wczesną wiosnę, która przyszła
zaraz po dziwnej i odrealnionej zimie, tej wypełnionej deszczami i mgłą.
Wczesną wiosnę, w trakcie której usłyszałem gwizdek do startu a deszcze ani
mgły wcale nie zniknęły.
Hol był przestronny, w przeciwieństwie do klatki
schodowej, która swoimi gabarytami przypominała mi amsterdamską myśl budowlaną.
Wchodziło się na nią prosto z ulicy i była ona po trochu taką zatkaną,
remontowaną ulicą, gdzie samochody mijają się wahadłowo a kierowcy robią
wszystko, by wykluczyć ją z trasy swojej podróży. Windy nikt nie przewidział.
Portier miał najpewniej jakieś bakteryjne zakażenie
skóry, bo policzki i grzbiety dłoni zdobiły mu czerwone, ropne krosty. Wyglądał
na znudzonego i opryskliwego, co wcale specjalnie mnie nie dziwiło. Młody
chłopak z bakteryjnym zakażeniem, którego zamknięto w akwarium na pierwszym
piętrze zapomnianej rudery. Podszedłem do okienka.
- Przepraszam, jestem... nałogowcem. Gdzie odbywają się
tutaj spotkania?
Popatrzył na mnie zaskoczony,
zupełnie jakby skrzypienie schodów nie było odpowiednikiem tutejszego dzwonka
do drzwi.
- Ale że pijak czy ćpun?
Jeśli miałbym oceniać po samej nomenklaturze stosownej
przez personel, wątpię czy to miejsce kiedykolwiek komuś pomogło. Liczyłem, że
to nie jest etatowy pracownik ośrodka.
- Piję trochę...- starałem się powiedzieć to z pogardą,
jakbym wstydził się samego siebie i z trudem się do tego przyznawał.
- No to idź pan do siódemki.
Poszedłem, co oznaczało wspięcie się po kilku kolejnych
skrzypiących stopniach na drugie piętro. Może moja ocena co do bezużyteczności
ośrodka była przedwczesna? Być może jakiś markotny pracownik tutejszej
administracji, który biega po tych schodach cały dzień, nauczyłby się z czasem
wygrywać na nich jakąś melodię, zbijając na tym fortunę? Zakładam, że regularni
bywalcy mają też całkiem niezłą kondycję- jeśli naturalnie istnieją jacyś
"regularni bywalcy".
Spotkanie jeszcze się chyba nie zaczęło, bo na korytarzu tłoczyła
się zbieranina przypadkowych ludzi. Zmarnowane twarze, wykrzywione usta i źle
zrośnięte nosy stanowiły tylko część krajobrazu. Większość grupki była
przygarbiona, niepozorna i jakby stłamszona.
Patrzyłem na twarze, szukając tej jednej, którą spodziewałem się tu
znaleźć. Przygnębiający widok- ci ludzie byli tak szarzy, że gotów byłem
wyrazić obawę, jakoby dominującą cechą ich charakteru była
"nieistotność". Jeden mężczyzna mnie zagadną.
- Nowy?
Przytaknąłem,
a na tym rozmowa się skończyła. Zanim mój rozmówca odszedł, zdążyłem przez
chwilę mu się przyjrzeć. Miał bardzo chropowatą cerę, przywodzącą na myśl piłkę
do koszykówki, z której ktoś spuścił trochę powietrza.
Ogólną ciszę przerwał głośny dźwięk spłukiwania wody.
Drzwi na końcu korytarza otworzyły się i zobaczyłem młodego człowieka ubranego
inaczej niż cała reszta. Miał modne okulary w dużych czarnych oprawkach,
sweterek w pstrokate kolory i jasnozielone spodnie. Włożył klucz do drzwi od
sali numer siedem i odwracając się do lekko speszonej gawiedzi powiedział dość
donośnym głosem:
- Zapraszam, moje zuchy! Wchodzimy, szybciutko.
Reakcja nie była zbyt entuzjastyczna. Ustawiłem się w
kolejce, licząc na jakieś miejsce, które umożliwiłoby mi dobry widok na całą
salę. Ktoś się przede mnie wepchnął, ktoś trącił mnie barkiem. Standardowo. Wszyscy
bezwolnie weszli do sali, jak owce do zagrody.
- Siadajcie, kurtki możecie położyć koło siebie. Co za
zaduch, okna, okna. Wy z tyłu, otwórzcie je, proszę. Niesłuchane, zupełnie
niesłychane. - osobnik w za dużych okularach wydawał polecenia i chwilę bawił
się włącznikiem światła.
- Przepraszam bardzo...- nieśmiało zaczął jakiś ochrypły
głos, ale został zupełnie zignorowany w ogólnym harmidrze przesuwanych krzeseł
i rozpinanych suwaków.
Wybrałem miejsce w środku rzędu, siadając na rozkładanym,
drewnianym krześle, które było tak wygodne, jak zepsuty plażowy leżak. Miałem
dobry widok na salę, terapeutę oraz tablicę, dodatkowo dało się wyczuć odrobinę
wiosennego powietrza, które wlatywało przez dopiero co otwarte okna. Pstrokaty
sweterek terapeuty nie był niestety ozdobiony żadną plakietką z imieniem, więc
musiałem zadowolić się nazywaniem go po prostu "terapeutą".
- Wszyscy siedzą? Doskonale. Doskonale. Kogo ja tu widzę?
Bill, Al? Świetnie że jesteście. Co tam słychać dobrego?
Alarm rozległ się w mojej głowie już po pierwszej
minucie. Skrócony dystans i ograniczenie pytania do "co słychać
dobrego", jakby rzeczy neutralne zupełnie go nie obchodziły. Bałem się
trochę, że okaże się to miarodajnym zwiastunem całego tego badziewia, które
nazywa się czasami "pomaganiem" i wciska ludziom naprawdę pomocy
potrzebującym. Bill i Al, którzy siedzieli w rzędzie przede mną, popatrzyli po
sobie i nic nie powiedzieli.
- No, panowie, co tak milczycie? Pamiętacie, co Wam
mówiłem? Każde wydarzenie w życiu można potraktować pozytywnie albo negatywnie.
Poważnie?
Skąd ten człowiek to bierze? Z książki "Jak pomóc alkoholikowi i zostać
milionerem w 7 dni"?
- Nic się nie działo, od zeszłego tygodnia, panie
kolorowy.- zaczął mężczyzna nazwany Bill'em a ja zorientowałem się, że głos,
który nieśmiało próbował przebić się zaraz na początku spotkania należał
właśnie do nie niego. - Bo ja właściwie mam taką sprawę, jedną... Muszę zabrać
dziś dziecko do lekarza... Wyjdę trochę wcześniej, co?
- Zabierasz syna do dentysty? To fantastycznie! Taka
męska podróż, co Bill? Ojciec i syn, w poszukiwaniu przygody?
Bill popatrzył na niego tak, jakby nie miał pojęcia o co
mu chodzi, a potem puścił terapeucie oko i idąc za ciosem wyrecytował:
- Tak, tak! Dokładnie. Tak ja na ryby.
- Bill...- zagadnął go po ciuchu All- Ty masz przecież
same córki...
- Daj mi spokój, człowieku. Nie będę gadał z tym
frajerem.
Terapeuta wstał, wysoce zadowolony, że poprawił komuś
humor a potem popatrzył na zebranych. Wiedziałem co się zaraz stanie. Terapeuta
każe mi powiedzieć coś o sobie, ja chwilę pozaprzeczam i poudaję wstydliwego a
potem dam się przekonać argumentowi "przełamanie się to część
terapii", wyjdę na środek i sprzedam im jakąś rzewną historię, o tym, jak
to straciłem przez picie wymarzoną pracę. Bardziej martwiło mnie za to, że nie
nadal nie zlokalizowałem celu swojej wizyty.
- Widzę tutaj nowe twarze... Co cię do nas sprowadza,
kolego?
Jego pytanie nawet mnie wybiło z rytmu. Kto tutaj
zatrudnił tego idiotę? Chwilę się zawahałem, a on przejął inicjatywę.
- Jak Ci na imię?
Zerknąłem jeszcze raz na terapeutę i już wiedziałem jak
mam na imię. Ktoś taki jak on, kto został terapeutą po korespondencyjnym
kursie, musi odznaczać się sporą tendencyjnością. Pewnie automatycznie
zakładał, że każdy pacjent to pijaczek i cwaniak, więc szybko przyszedł mi do
głowy taki jeden, który polował na szopy pracze i stosował strzelanie do syna
ze śrutówki jako metodę wychowawczą. Ten syn miał na imię Huckelberry...
- Finn.
- No więc, Finn. Świetnie, że do nas wpadłeś. To duży
krok, właśnie zacząłeś iść w stronę swojego lepszego życia. Popatrz na mnie!
Stawiam krok, ale nie dojdę do celu jeśli nie postawię kolejnego! Rozumiesz?
Musisz zrobić to samo. Widzisz tamto biurko?
Na te słowa terapeuta podszedł szybko do stojącego w
kącie biurka. Wyjął szklankę z opartej nieopodal torby i napełnił ją biała
cieczą. Mleko? Wszędzie poznałbym te szklane, wielkie butelki. Terapeuta w tym
czasie potruchtał na miejsce, z którego rozpoczął monolog.
- Zrobisz teraz ten krok, tak? Pokonasz sobie i zrobisz
ten krok. Pokażesz wszystkim zebranym, że warto. Podejdziesz do mównicy, albo
nie, możesz zostać na miejscu, podejdziesz i powiesz nam, co cię gryzie od
środka? Co cię zżera, co nie daje ci spać! Wyjawisz nam to, jeśli chcesz zrobić
ten pierwszy krok! Dawaj, Finn!
Z każdą chwilą mówił głośniej i głośniej, gestykulował
też energicznie rękami pokazując to na biurko, to na mnie. Nie było sensu grać
wstydliwego, ale przyzwoitość nakazywała stawiać chociaż najdrobniejszy opór...
- Nie jestem przekonany, mógłbym to zrobić pod koniec
spotkania?
- Żadne "koniec", czas ucieka!
- Poważnie, ja chyba nie dam rady...
W tym momencie drzwi otworzyły się energicznie i do sali
wszedł jakiś mężczyzna, zatrzymując się w pół kroku. Rozejrzał się po sali,
nieświadomy zainteresowania jakie wzbudził. Czy to jego spodziewałem się tutaj
znaleźć? Pociągła twarz, rzednące włosy i
masywna szczęka. Mam, dokładnie taki jak na zdjęciach!
- Witam. - powiedział, a potem uśmiechnął się szeroko. -
Przepraszam najmocniej za to wtargnięcie, ale trudno było mi znaleźć ten pokój.
Mogę?
- Zapraszamy, szanowny kolego! Siadaj sobie tutaj.
Zdejmij kurtkę. Jak Ci na imię?
Poczekaj, teraz mówię do wszystkich, przepraszamy w imieniu personelu za
niefunkcjonującą szatnię. Nie wiemy do kiedy to potrwa!
Facet przedstawiający się jako Earl dostawił sobie
krzesło do pierwszego rzędu i rozsiadł się wygodnie, rozprostowując nogi. Nie
miał na imię Earl i miałem mu trochę za złe brak kreatywności.
- Earl, może zechciałbyś ośmielić kolegę i opowiedzieć
coś o sobie, hmm?
- Jasne, szefie!
Earl'a nikt nie musiał zapraszać na środek, sam się do
niego garnął. Stanął wyprostowany pod korkową tablicą. Wydawał się świetnie
bawić.
- Coście wszyscy tacy smutni? Spokojnie, jak skończę, to
buzie wam się uśmiechnął. No więc, od czego by tutaj zacząć? Właściwe sam
niespecjalnie mam problem z piciem. Powiedzmy, że zdarzały mi się kiedyś różne
ekscesy, ale tak naprawdę, to problem tkwi w chorobie alkoholowej moich
rodziców. Chciałbym Wam opowiedzieć pewną historię z mojego dzieciństwa, mogę?
- Prosimy, prosimy.
- Prosimy, prosimy.
Terapeuta odpowiedział za wszystkich a ośmielony Earl
oparł się zawadiacko o korkową tablicę. W trakcie swojej opowieści wielokrotnie
pielgrzymował od tej korkowej tablicy do okna. Przez cały czas pozostawał
wesoły i mówił pogodnym, spokojnym tonem.
- Widzicie, kiedy chodziłem do podstawówki raz na rok
bawiliśmy się w sprzątaczy świata, zawsze na wiosnę...- to właśnie teraz odbył
pierwszą pielgrzymkę do okna i chwilę przez nie patrzył, nie wykazując jednak
przesadnego zainteresowania widokami. - Chodziliśmy po lesie i zbieraliśmy w
plastikowe worki śmieci. Każde dziecko znajdowało sobie parę, dostawało worek i
miało go napełnić. Jak się udało, mogłeś iść do domu wcześniej niż reszta. Było
przyjemnie, bo zwalniali nas z lekcji. Taka pożyteczna praca. Lubiliśmy to.
Jeden taki dzień zapamiętałem szczególnie- znalazłem wtedy taki gruby stary
dywan i kombinowaliśmy z kolegą jak upchnąć go do worka. Mniej więcej kiedy
połowa pracy była za nami, usłyszeliśmy śmiechy. Kręcąc się po lesie dzieciaki
obudziły jakiegoś pijaka, który pewnie próbował dojść do siebie po ostatniej
nocy. Ktoś ze starszych klas rzucił w niego butelką, czemu towarzyszyła fala
przekleństw. Śmiałem się razem z innymi. Ponoć ludzie nigdy nie są bardziej
szczerzy niż kiedy są dziećmi. Uzupełniłbym to stanowisko, o stwierdzenie, że
łatwiej przychodzi im wtedy czysta podłość, nieograniczona skrupułami, których
nabiera się wraz z wiekiem i umiejętnością kłamania.
Sala słuchała
Earl'a z umiarkowanym zainteresowaniem, a ja zaczynałem się zastanawiać jaki
jest sens jego działania.
- Widzicie, po jakimś czasie ktoś krzyknął, żeby być
ciszej i uważać na Panią, która swoim pojawianiem się mogłaby zepsuć nam
zabawę. Dołączyłem się do tych krzyków. "Cicho! Zamknijcie się!",
krzyczałem. Pijak dziwnie zareagował na
mój głos. Podczołgał się w miejsce, w którym stałem i popatrzył na mnie
zaropiałymi oczami. Cuchnął, miał plamy brudu na twarzy i mokre ubranie. Popatrzyliśmy
na siebie chwilę. Już miałem coś krzyknąć, ale zamarłem. Ten nos, tak podobny
do mojego, te oczy... Dokładnie, moi mili, ten ohydny opój nocujący w lesie to
był mój rodzony tatuś, który według matki wyjechał w delegację dwa lata temu.
Poznałem go!
Najgorszy był spokojny ton Earla'a. Ten człowiek albo
jest psychopatą, albo czerpie radość z obwoźnego stand-up comedy, które rozumie
w jakiś wypaczony sposób. Tak czy inaczej, moje plany nieco się skomplikowały.
- Tak, dzieciaki też zauważyły, że coś jest nie tak.
Krzyki ustały, śmiech się urwał. Mój ojciec pogrzebał mnie żywcem, kiedy wyjął
z tych swoich brudnych, zawilgoconych portek gruszkę. Nadgryzioną gruszkę!
Dobrze zapamiętałem wtedy ten owoc, bo nie zjadłem już żadnej gruszki aż do
teraz. Podał mi ją i powiedział "masz, synku, zedź sobie".- Earl
naśladował dykcję ojca- Synku. Miałem łzy w oczach. Zapytał mnie tylko
"czemu płaszesz?" a potem śmiech w okół nas wybuchł na nowo. Do
momentu wyprowadzenia się z tamtej okolicy, nie miałem życia. Dzieci potrafią
być bardzo okrutne... Prawda, cholerne łajzy?
Roześmiał się. Trząsł się ze śmiechu tak, że musiał się
oprzeć o tablicę, żeby nie stracić równowagi. Oparł się nawet o biurko, na
szczęście nie rozlewając mleka. Wyglądął jak człowiek, którego źli ludzie mają
wysłać na bezludną wyspę, a kiedy przychodzi do zwyczajowego momentu wybierania
ze sobą jednej rzeczy rzeczy do zabrania okazuje się, że może zabrać wszystko i
wariuje. "Earl", a przynajmniej ta jego wersja, była szaleńcem.
Nie minęło kilka chwil, a na wezwanie terapeuty w sali
pojawili się pielęgniarze. Wielkie chłopy podbiegły do Earla'a, który roześmiał
się jeszcze bardziej na ich widok. Mniej się trząsł, więcej śmiał. Terapeuta
tłumaczył coś przez chwilę pielęgniarzom, którzy nagle chyba stracili całą
werwę, dostrzegając brak szans na jakaś konkretną szamotaninę. Earl wytarł
sobie kciukami łzy a potem wyszedł o własnych siłach w asyście pielęgniarzy.
Właściwe nie zrobił nic złego, ale takie zdezorganizowanie pracy ośrodka raczej
nie ujdzie mu płazem. Podejrzewam karę finansową. Tak czy inaczej Earl wyszedł
z terapeutą a ja ze zdziwieniem odkryłem, że większość pozostałych w sali osób
nie wykazuje żadnego poruszenia. Kto wie, może to normalne w takim miejscu?
Podszedłem do biurka i popatrzyłem na szklankę mleka. Na
moje niewprawne oko, wyglądała w porządku. Wypiłem kilka łyków a potem
wyszedłem na korytarz, trzymając ją w
jednym ręku. Druga była zajęta przez płaszcz, którego w całym tym zamieszaniu
prawie bym zapomniał.
- Przepraszam, jest tutaj jakiś aparat telefoniczny?-
zagadnąłem przechodzącego pielęgniarza.
Korzystając z rady personelu, udało mi się w końcu
znaleźć telefon. Opróżniłem szklankę mleka i odstawiłem ją na pobliski
stoliczek.
- Mam go, Maurice.- odezwałem się, gdy po drugiej stronie
rozległ się dźwięk podnoszonej słuchawki.
- Skaucie? Kogo masz? Czekaj, Waltera?
- Tutaj przedstawia się jako Earl, ale owszem. Mamy go.
- Bon chic, bon genre! Gdzie jesteście?
- Nie udawaj znów Francuza, z tymi twoimi losowymi
powiedzeniami. Jestem w ośrodku, w którym odstawia się symulację leczenia
uzależnień.
- Słucham? Zapuściłeś się do Wschodniej Dzielnicy?
- Żebyś wiedział.
Dałem
wybrzmieć zdziwieniu. Obaj daliśmy mu wybrzmieć, bo ja też byłem zdziwiony. Maurice
nie był człowiekiem odbierającym telefon za pierwszym razem.
- Podaj adres. Już do Was jadę.
- Wiesz co... Walter trochę nabroił. Pośledzę go przez
jakiś czas. Zdaje się, że to wariat.
- Dziewczyna jest z nim?
- Zabrałbyś kogoś w takie miejsce?
- Nie mam pojęcia, zdaje się, że bliskie osoby mogą pomóc
w terapii.
- Dobrze, słuchaj. Nie chcę go teraz stracić z oczu.
Tłumaczy się terapeucie, może nawet dyrektorowi.
- Dziewczyna jest z nim?
- Już mnie pytałeś.
- Nie dałeś jednoznacznej odpowiedzi. Zachowajmy
przynajmniej pozory profesjonalizmu!
- W takim razie trzymajmy się pozorów. Dam Ci znać, kiedy
zlokalizuję melinę Waltera.
- Zadzwoń zaraz po tym. Potem ja dam znać Hollis'owi.
- Panu Prążkowane Garnitury?
- Zadzwonisz?
- Obiecuję.
Rozłączyłem się. Wyjrzałem na korytarz, z którego końca
dało się słyszeć głosy ożywionej rozmowy. To dobrze, że się jeszcze nie
skończyła, bo miałem czas odnieść szklankę do sali numer siedem, wszystko w
ramach pozorów profesjonalizmu. Gdy szedłem przez korytarz, patrzyłem na
odłażącą ze ściany tapetę. Walterze, popaprańcu, mam wrażenie, że przyjdzie nam
zapoznać się trochę bliżej.
cdn.
Autor: Damian Buczyński
Zobacz również Prolog do Parku Sztywnych >>tutaj