Park Sztywnych - prolog

Niebo nad polaną miało szarą barwę. Było jednolite, jakby ktoś przysłonił je wyblakłą kotarą w obawie przed wpuszczeniem choćby odrobiny słońca. Chłodny wiatr poruszał lekko wrzosami, które rosły na skraju pobliskiego lasu, zaraz przy skarpie. Panowała zupełna cisza, z rzadka przerywana jedynie cichym szumem pobliskich drzew. Zdaje się, że brzóz i dębów.

Pokaźnych rozmiarów ptak wielokrotnie to opadał na ziemię, to podrywał się do lotu, najpewniej przyprawiając jakiegoś gryzonia o palpitację serca, która to z reguły dopada słabiej uposażoną stronę w podobnie nierównych grach. Znudził się za szóstym czy siódmym podejściem i dał sobie spokój, gwarantując swojej niedoszłej ofierze krótkie odroczenie wyroku. Nie oszukujmy się, gdy jesteś biegającym po trawiastej patelni szczurem, jedynie smażysz się we własnym strachu zamiast faktycznie nawiązywać z drapieżnikiem rywalizację o własną skórę. Twój wysiłek, czyjaś zabawa. 

Deszcz zaczął leciutko mżyć, najpewniej zwiastując wiszącą w powietrzu ulewę. Wróciłem do samochodu, domknąłem drzwi i zakręciłem szybę, starając się przypomnieć sobie czemu właściwie zostawiłem ją otwartą.  Ze schowka, który od czasu desperackiej próby zamknięcia otwierał się dopiero przekonany do tego solidnym szarpnięciem, wyjąłem kopertę i opakowanie zielonych pastylek. Miałem łykać je często, ale przyznaję otwarcie, że odpuściłem sobie ten obowiązek.

Wziąłem kopertę do rąk i wysunąłem z niej kilka fotografii. Znałem je wszystkie na pamięć. Uwiecznione na nich chwile miały towarzyszyć mi już do samego końca, wypalone i nieustępliwe. Przewertowałem zdjęcia, na jednym zatrzymując się dłużej. Nie dlatego, że przedstawiało coś szczególnego, bo tę cechę przypisać można każdemu spośród nich, zależnie oczywiście od tego, jak bardzo ironicznie zwykliśmy używać słowa „szczególne”, ale przez dziwną okoliczność. Zauważyłem, że obraz na nim delikatnie drga. Jakąś sekundę zajęło mi uświadomienie sobie, że to moja ręka się trzęsie. To, dla odmiany, było czymś nowym. Strach przyszedł nagle, choć myślę, że zbierał się od kilkunastu godzin. Ja pozwoliłem mu przyjść, on pozwolił mi widzieć sprawy jasno, zachować spokój. Siedziałem w samochodzie i trząsłem się jak narkoman. Kilka razy zacisnąłem pięści. To znaczy tę ich część, która mi została. Trwało to chwilę, zniknęło równie szybko jak się pojawiło. Byłem skupiony. Czekałem.  Była jeszcze walizka, bezpiecznie spoczywająca w bagażniku.

Ręką stuknąłem włącznik radia, moment zajęło mi znalezienie fali. Po chwili rozległy się dźwięki refrenu. Jakiś facet śpiewał „let's take a trip together”. Niezbyt pasowało. Na zewnątrz zdążyło się już porządnie rozpadać. Deszcz zawzięcie siekał w nadpękniętą szybę wozu, krople wybijały miarowy rytm. 

Wspomnienia przyszły same, niechciane jak wyrzuty sumienia. Zanim udało mi się je odgonić, kilka wybiło się na pierwszy plan. Pytania o alternatywy, które zazwyczaj towarzyszyły wspomnieniom, też nie zapomniały się pojawić. Z pewnością miałem wybór, szkoda tylko, że był binarny. Wielkie „tak” i „nie” wisiało mi nad głową, połyskując neonową czcionką w stylu taniego, podmiejskiego motelu. 

Czekanie się przeciągało, ale tylko to mi zostało. Tak całkiem szczerze, to chętnie dałbym sobie spokój, odpuścił, ale sprawa była zbyt ważna. Ważniejsza niż ja, niż deszcz. Kto wie, może była ważniejsza niż to całe przeklęte miasto? 

- Nie podoba mi się miejsce, w którym się znalazłeś. Zupełnie mi się nie podoba.
Ciszę przerwał głos, którego nie rozpoznałem w pierwszej chwili. Obróciłem głowę, a ona tam była. Siedziała z głową zwróconą w moją stronę. 
- To najmarniejsza ze wszystkich komedii. Akurat ona... – adresowałem swoje słowa do siebie.

Zapewne powinienem powiedzieć coś bardziej racjonalnego, ale racjonalizm zgubił się gdzieś w przydrożnym, zalanym wodą rowie, gdy jechałem tutaj po zaniedbanej leśnej drodze. Może nawet dużo wcześniej – może  pozostał na dnie gdzieś w zatoce, kiedy ja prawie się w niej utopiłem. W zasadzie mogłem się utopić, a wszystko, co dzieje się od tamtego czasu, to tylko projekcja umysłu próbującego się pogodzić ze śmiercią. Pogodzić albo wyprzeć...  

- Powinienem brać te pastylki, kiedy jeszcze był czas. Długo zostaniesz?
- Dopóki Ty tu będziesz – zerknęła za okno.
- To daje nam jakieś pół godziny.
- Taki jesteś tego pewien? A jeśli zapomnieli o waszej małej umowie? Jeśli pojadą prosto do posiadłości...

Miała rację, choć nie w części dotyczącej zapominania o umowie. To był rodzaj umowy, o której się nie zapomina... Skoro moja głowa postanowiła, że przyda mi się teraz towarzystwo, czemu miałem odmówić? Jeśli wszystko skończy się dobrze, to będzie ostatnie życzenie, jakie spełnię. Nie spałem od kilku dni. Perspektywa zwidów nie wydawała się więc specjalnie szokująca. Zagrałem w jej grę. 
- Miejsce, w którym jestem, zupełnie Cię nie obchodzi i jest to całkowicie normalne.
- Jesteś słodki, kiedy bronisz rzeczy, w które sam powątpiewasz. Tak dla zasady. Mały rycerz, sir Galahad w przemoczonym płaszczu.

Patrzyłem przed siebie. Dwadzieścia siedem minut, lekką ręką. Zebrałem się w sobie. Graj muzyko...

- Skoro już tu jesteś, to najpierw muszę Cię przeprosić. Nie przyniosłem Ci kwiatów przez ostatnie kilka miesięcy, nie bardzo też dbałem o Twój nagrobek, choć z relacji wiem, że jest w dobrym stanie. 
- Jesteś okrutny – roześmiała się. To był suchy i nieprzyjemny śmiech. Przypominał trochę zgrzyt miażdżonego metalu. 
- Tylko trochę. Ewentualnie jedynie w określone dni tygodnia. W piątki bywam całkiem miły. Jadam rybę na obiad i się nie przepracowuję...
- Ty nie lubisz ryby. 
- ...nie moja wina, że trafiłaś na czwartek. W czwartki jestem strasznym bydlakiem. Zapalisz?
- Ty palisz? – była zdziwiona. Bardzo.
- Udaję. No wiesz, czwartek... Noszę ze sobą paczkę, żeby odmawiać ludziom, którzy proszą mnie o papierosa. Mówię „przepraszam bardzo, ale nie palę”, oni odchodzą zrezygnowani, a ja śmieję się w duchu, bo wiem, że mam przy sobie nierozpakowaną paczkę i mogłem ich spokojnie poczęstować.

Patrzyła na mnie w jeden z tych sposobów, który sugerował, że się skompromitowałem i zaraz wyrzucą mnie z lokalu, bo jestem pijany; że nikt nie śmieje się z moich żartów a wszystkie taksówki odjechały już z podjazdu; że znów spaliłem ciasto. Widziałem zbyt dużo w tym spojrzeniu. Gorsze było tylko spojrzenie sugerujące, że jestem sir Galahadem, a tym też mnie już uraczyła...

- Nie patrz tak. Czasem oferuję ludziom papierosy, łatwiej się wtedy otwierają, a ja patrzę na dym. Lubię dym.
- Nie będzie Ci przeszkadzał w samochodzie?
- Mam nadzieję, że zwidy nie obejmują zapachów.
Zapaliła. Zwidy nie obejmowały zapachów. Nie, jednak obejmowały. Cholera. W sumie zaciekawiło mnie, czy mógłbym kierować tym wyobrażeniem w jakiś sposób... 
- Nie masz może dla mnie jakiegoś prezentu?
- A co byś chciał dostać? Róg Astolfa?
- Teraz jestem już Orlandem? Pozwolisz, że nazwę to wątpliwym awansem?
Znów się roześmiała, tym razem ładniej. Po swojemu. Być może podświadomie      wydobyłem z pamięci informację o tym, jak jej śmiech brzmiał naprawdę. 
- Przydałby ci się, to z pewnością.
- Poważnie? – udałem, że wcale nie zdaję sobie z tego sprawy.  
- Tak. Wiesz, że musisz zginąć?
- Nie muszę.
- Inaczej się nie uda. Poza tym taka była umowa. No i myślę... Myślę, że chcesz.
- Każdy kiedyś chciał. Ty powinnaś to wiedzieć w szczególności.
Znów uraczyła mnie dłuższym spojrzeniem. Smutnym. Przez chwilę nawet przemknęło w jej oczach coś, co mógłbym chyba śmiało porównać do troski. 
- Oni już tu są – powiedziała tylko.
- Do zobaczenia zatem!

Miała rację. Samochody zatrzymywały się kolejno, jeden obok drugiego. Stawili się liczniej niż się spodziewałem. Nie miało to większego znaczenia. Wysiadłem i postawiłem kołnierz płaszcza. Deszcz zacinał, wiatr przechylał drzewami, a w oddali słychać było grzmoty. Zrobiło się dziwnie ciemno. Z samochodów wysiadali cyngle, wciąż kolejni i kolejni. Ustawili się niemal w szeregu, za samochodami, które zaparkowali w poprzek, tworząc naturalną osłonę na wypadek, gdybym w przypływie geniuszu strategicznego otworzył ogień do dwudziestu kilku osób. Na końcu wysiadł sam Admirał, a jeden z zastępu towarzyszących mu anonimów pospiesznie rozpiął nad nim parasol, niezbyt wielki i niebieski. Trudno było mi zachować powagę na ten niedorzeczny widok. Cóż mi pozostało? Godzina wybiła. Podniosłem ręce do góry i powoli zacząłem iść w ich stronę.  

cdn.


autor: Damian Buczyński
Zobacz również kolejną część Parku Sztywnych >>tutaj

 

.

Pod Paski

Littera nocet

Zobacz nasze autorskie cykle

Młode Sztuki

Jeden i Pół

Park Sztywnych

Park Sztywnych

.

Na Żywca

loża konesera