Walter
mieszkał na Zachodzie. Przez chwilę pędziliśmy autostradą i po kilku ostrych
skrętach byliśmy na miejscu. Byłem mu wdzięczny, że wybrał obwodnicę bo
oszczędził mi kluczenia po uliczkach nad rzeką. Prowadził dość agresywnie,
trzymając się blisko zderzaka aktualnie jadącego przed nim auta. Nie lubiłem
tak jeździć, ale trzymałem się za nim, zachowując jeden lub dwa samochody
odstępu. W życiu by nie wyhamowałby tą swoją Hondą, nie przy tej prędkości. Ja
w tym wypożyczonym na potrzeby zlecenia gruchocie nie byłbym lepszy.
Chwilę
zajęło mi oczekiwanie na niego przed kliniką leczenia uzależnień.
"Kliniką". Wypuścili go jednak dość szybko i nawet jeśli obciążyli
przy okazji jakąś karą finansową, to widocznie szybko ją uiścił. Na obecnym
etapie zakładałem, że to jakaś forma pokrętnej rozrywki, na którą czasem
chorują ludzie z nadmiarem czasu i pieniędzy- wsiadają do autobusu i jeżdżą od
pętli do pętli, wdając się w przypadkowe rozmowy. Zbyt dużo czasu, zbyt mało zainteresowań posypane
stabilizacją finansową niepokojąco często dawało dziwaków. Wielu już takich
widziałem.
Patrzyłem
na Waltera przechodzącego prze ulicę. Szedł spokojnie, był wyprostowany, parę
razy nawet skinął komuś głową. Normalny, szanowany obywatel, któremu trochę
odbiło a po tym, jak dźgnie babcię widelcem i wyskoczy przez okno, będzie znany
w brukowcach jako "cichy, spokojny, grzeczny". Walter wszedł do
sklepu, spędził w nim chwilę a potem radośnie wymaszerował z dwoma papierowymi
torbami wprost do furtki przed jednym z szeregowców. Ciąg zadbanych piętrowych
domków odbitych od sztancy. Każdy dom miał taki sam wjazd z szarożółtej kostki
oraz taką samą bramę i niewielki ogród przed frontalnymi oknami. Poza różnymi
detalami jak kwiaty w doniczkach czy rząd tui pod płotem, wszystkie budynki
były identyczne. Ciekawe czy od wewnątrz różnią się jedynie mieszkańcami?
Zapomniałbym, wszystkie były białe, przeraźliwe wręcz białe. Oszaleć można od
tej bieli. Zapisałem w notatniku dokładny adres, ze wskazówkami jak tam dojechać.
Formalność, nie żeby było to komukolwiek potrzebne. Spod siedzenia wyjąłem
butelkę różanej lemoniady. Przydałby mi się aparat fotograficzny, o czym
wcześniej nie pomyślałem.
Budka
telefoniczna znajdowała się na rogu. Maszerując chodnikiem obejrzałem sobie
trochę okolicę. Osiedle domków, restauracja i kilka sklepów, licząc z
monopolowym. Spokojna, urocza okolica. Jak zawsze w Zachodniej Dzielnicy.
Słońce grzało przez szybkę, gdy zamknąłem za sobą szklane drzwi budki
telefonicznej i wykręciłem numer. Liczyłem klomby rosnące przy drodze, czekając
aż Maurice odbierze. W ciągu całej naszej znajomości, która ciągnęła się od
szkoły średniej, po pierwszym sygnale odebrał raz. Dzisiaj. Nie wiem czemu
zwracam na takie rzeczy uwagę.
-
Tak?
-
Wieści, mój drogi Francuzie. Jestem pod domem Waltera. Spędzimy pod nim kilka
uroczych chwil, gapiąc się w okna i bawiąc się mikrofonem więc od razu mówię,
że okolica jest ładna. Jest park, są wierzby...
-
Podaj mi po prostu adres, przyjadę.
-
Tak od razu? Żadnego zachęcania?
-
Czek, który wypisze nam Hollis po znalezieniu dziewczyny jest dla mnie
wystarczającą zachętą.
-
Czasem się zastanawiam, czy twoim hobby nie powinien być kapitalizm. Nie, w
sumie nie, wybrałbyś wtedy inną branżę.
-
Jeszcze sobie na ten temat pogawędzimy.
-
Zapomniałbym, mam prośbę. Weź aparat, ten z wymiennym obiektywem, który
dostaliśmy niedawno od przemiłego Greka.
Podałem
Maurice'owi adres. Powinien być za jakieś pół godziny, więc postanowiłem na
spokojnie kontynuować rekonesans z butelką lemoniady w ręku. Każdy dom miał na
tyłach znacznych rozmiarów podwórko i niewielkie oczko wodne, za którym z ziemi
wyrastał murowany grill i zadaszona altana. Domy stały ciągami po pięć lub
sześć, a potem następowała przerwa w postaci wąskiej uliczki, która krzyżowała
się z następną, tym razem biegnącą już za domami. Wyobraziłem sobie, jak musi
wyglądać w rzucie izometrycznym. Białe prostokąty, oczka wodne i altany,
pomnożone przez sam nie wiem ile razy. To osiedle zaczynało powoli imponować mi
rozmiarami.
Stosunkowo
rzadko zapuszczałem się do Zachodniej Dzielnicy. Większość spraw z którymi
miałem do czynienia, omijała to miejsce. Było senne i z jakiegoś powodu
określenie "sypialnia" idealnie do niego pasowało. Mieszkający tutaj
ludzie byli w większości pracownikami sektora usług, liczba przestępstw była
relatywnie niska i obejmowała głównie włamania. Cóż mogę dodać? Zabudowa to
głównie domki jednorodzinne, szeregowce poprzetykane blokami i parkami.
Spokojne, senne miejsce.
Gdy
Maurice w końcu przyjechał, siedziałem na ławce. Spojrzałem na niego, a potem
długo i wymownie na zegarek.
-
Długo wydostawałeś się zza tej swojej Linii Maginota.
-
Autobus mi się spóźniał.
Maurice
przyjechał samochodem, więc skończyliśmy na tym dyskusję. Usiadł koło mnie a ja
powiedziałem mu mniej więcej wszystko, czego dowiedziałem się o tym miejscu w
przeciągu ostatnich godzin. Poklepał mnie po plecach, wyraźnie ukontentowany.
Ach, ci ludzie znad Sekwany...
Wspomnieć
wypada, iż Maurice nie jest Francuzem, a cały jego związek z tym krajem zamyka
się w uścisku dłoni, którym kiedyś obdarzył go mer miasta Montpellier, kiedy
Maurice pojechał tam z ojcem na jakąś wycieczkę. Nie pamiętam już szczegółów,
ale ten człowiek jest od tamtego czasu frankofilem. Drzwi wejściowe jego domu
zdobią od wewnętrznej strony kolory francuskiej flagi, na biurku stoi popiersie
Bailse'a Pascal'a a w biblioteczce spoczywa oryginalne wydanie jednego z dzieł
Henryka de Saint- Simon'a. Jeśli Maurice kogoś cytuje, można być absolutnie
pewnym, że ta osoba jest Francuzem, nawet jeśli naturalizowanym. Cała ta
fascynacja Francją nigdy mi nie przeszkadza i muszę przyznać, że sam spędziłem
z nim kilka wieczorów, oglądając filmy, które Maurice zwykł nazywać mianem la Nouvelle Vague. Wiem natomiast, że bardzo
przeszkadza to jego bratu, który jest germanofilem. Kiedyś ponoć brat posunął
się do przybicia na wspomnianych, trójkolorowych drzwiach tez Marcina Lutra.
-
Od ilu dni nie spałeś?
Jego
pytanie wyrwało mnie z rozmyślań.
-
Słucham?
-
Pytałem ile dni nie spałeś.
-
Kilka... - nie czułem potrzeby doprecyzowania.
-
Jedź do domu, popatrz sobie na te swoje obrazy i się prześpij. Mam aparat,
wziąłem też jedzenie. Poobserwuję dom i zrobię parę zdjęć. Może nawet tym razem
to ja wykonam większość roboty, ale trudno. W tym stanie nie jesteś zbyt
użyteczny. Zaczniesz zaraz opowiadać o jakiś karpiach albo mitologii i zaśniesz
na tylnym siedzeniu.
Nie
powiem, żeby ten pomysł szczególnie mi się spodobał, ale nie zwykłem
dyskutować z Małym Cesarzem, kiedy
zwracał się do mnie takim tonem.
-
Wedle życzenia, Francuzie.
Przed
ponowną przejażdżką rozklekotanym gruchotem, tym razem w stronę domu,
postanowiłem zaopatrzyć się w kolejną butelkę różanej lemoniady. Wybrałem
pierwszy lepszy sklep a kiedy otwierałem drzwi, w szybie mignęło mi odbicie Maurice'a,
wsiadającego do swojego Forda Sunlinera. Wnętrze sklepu zrobiło na mnie niemałe
wrażenie, bo było większe niż cały szyld. Podłogę wyłożono z białych i czarnych
płytek a regały aż uginały się od różnych produktów. Pokręciłem się chwilę
między tymi regałami. Zielona herbata stała zaraz obok wody smakowej Fontanna,
która była bodaj najgorszą wodą smakową jaką widział ten świat. Starym
zwyczajem rozejrzałem się po sklepie szukając tropikalnych żelków, ale jak
zwykle ich nie było. Prawie straciłem nadzieję.
Faktycznie
czułem się zmęczony. Wrócę do domu, popatrzę na reprodukcję Syna Człowieczego i
usnę jak dziecko. Kasjerka była młodą dziewczyną, ubraną dość niestandardowo
jak na kasjerkę. Niebieska koszula w czarną kratę i kolczyk w dolnej wardze.
Uregulowałem rachunek i wyszedłem na skąpaną w słońcu ulicę. Przechodząc koło
samochodu Maurice'a stuknąłem w szybę i wsiadłem do wypożyczonego gruchota.
Czas jechać do domu.