OFF FESTIVAL, DZIEŃ DRUGI
JERZ IGOR
Na OFFie zawsze widzi się sporo dzieciaków, ale ten koncert zebrał ich
rekordową ilość. Nic dziwnego – duet Jerz Igor tworzy przede wszystkim muzykę
właśnie dla nich, chociaż umilił dzień również wielu dorosłym. Spokojne
kołysanki o książętach i pieskach pozwoliły na delikatne rozpoczęcie dnia.
KAPELA BRODÓW
Tu zaczęła się gwałtowna zmiana
klimatu. Kapela Brodów zaatakowała folkowym szałem, który sprawił, że podłoga
namiotu zatrzęsła się od roztańczonych stóp. Koncert wyglądał jak staropolskie
święto pogańskie, do uzupełnienia klimatu brakowało tylko ogniska. Jednak
żywiołowa muzyka zespołu była niczym ogień, którym zajęła się cała publiczność.
HOOKWORMS
Po raz kolejny spotykamy się na
OFFie z błędnym umieszczeniem zespołu w line-upie. Oczywiście trudno mieć tu
pretensje do organizatorów – w końcu jak zmieścić niemalże 100 zespołów w
trzech dniach i sprawić, żeby każdy grał o właściwej porze. Hookworms ze swoimi
majestatycznymi kompozycjami i nieco irytującym wokalem lepiej pasowaliby na
nieco chłodniejszy wieczór, środek dnia i lejący się z nieba żar sprawił, że
ich show było nieco męczące. Jednak nie jest to wina muzyków, którzy
zaprezentowali bardzo wysoki poziom i zagrali porządny koncert. Jedyne czego można
się tutaj przyczepić to właśnie wokal, który denerwował bardziej za względu na
lepsze wyeksponowanie niż jego nieco przytłumiona albumowa wersja. Poza tym
było epicko i energicznie, nogi chciały rwać się do tańca, ale pogoda i
zmęczenie po dzikim tańcu na Kapeli Brodów stanowiły zbyt dużą przeszkodę.
DEAFHEAVEN
Jeden z najcięższych zespołów
tegorocznej edycji, prezentujący ścianę dźwięku Deafheaven dał dobry, ale
jednak nieco rozczarowujący występ. Z jednej strony wszystko było zagrane
prawidłowo i z należytą werwą, dźwięki roznosiły się po terenie Doliny Trzech
Stawów z potęgą, ale z drugiej wszystko zostało po prostu odegrane, trudno
mówić tu o szczególnych emocjach, czymś wyjątkowym. Poza tym podobnie jak w
przypadku Hookworms irytował wokal, którego zwolenniczką nie byłam już
wcześniej, słuchając nagrań zespołu. Na koncercie był jednak jeszcze wyższy,
przez co wręcz groteskowy. Prawdopodobnie gdyby Deafheaven pozbyli się wokalu,
mogliby stanąć obok takich gigantów jak Godspeed You! Black Emperor, ale jego
obecność niestety dodaje komizmu ich naprawdę świetnym muzycznie,
skomplikowanym kompozycjom. Kolejną wadą było znaczne skrócenie występu (czyżby
panowie z Deafheaven spieszyli się na koncert koleżanki, z którą często
wspólnie występują, Chelsea Wolfe?). W tłumie dało się wyczuć konsternację.
„Jak to? To już?”. Klasyczny przypadek zmarnowania potencjału – mogło być
bardzo dobrze, było tylko przyjemnie i poprawnie.
CHELSEA WOLFE
Amerykańska wokalistka
zdecydowanie pobiła swoich kolegów z Deafheaven. Stworzyła na scenie klimat, o
którym mogą tylko pomarzyć inne mroczne artystki jak Lykke Li bądź Banks. Na
tym koncercie wszystko porywało bardziej niż wersje z płyt, do których nie
byłam do końca przekonana. Głos Wolfe podróżował w tłumie, tworzył tajemniczą
atmosferę, którą uzupełniła bardzo ambitna, rozpisana na wiele instrumentów
muzyka (brawo przede wszystkim za doskonałą gitarę i tworzące atmosferę
skrzypce), użycie dwóch mikrofonów do zbierania wokalu (co dało zaskakująco
ciekawy efekt klimatycznego pogłosu) oraz oniryczny strój i ekspresja sceniczna
samej Wolfe. Chciało się pozostać w tym klimacie dłużej, zdecydowanie był to
najlepszy koncert drugiego dnia OFF Festivalu.
JERUSALEM IN MY HEART
Muzyka była na tyle senna i
eksperymentalna, że na podłodze namiotu dało się widzieć przede wszystkim
śpiących. Cóż, może czasami nie warto przekombinowywać z dźwiękami.
THE JESUS AND MARY CHAIN
Piszą o tym zespole
najprawdopodobniej popełnię profanację, ale cóż, inaczej tego ocenić się nie
da. Wszyscy w napięciu oczekiwali na wielką gwiazdę, legendę wręcz muzyki
alternatywnej, a tymczasem dostaliśmy od zespołu coś, co było trudne w
odbiorze. Wokal niedomagał (rozumiem, to już nie te lata, może w takim razie
czas na przerwę?), wszystko było monotonne, odegrane bez energii. Poza tym
zespół kilkakrotnie pomylił się rozpoczynając kolejne utwory, co tworzyło
niezręczne przerwy i skutecznie zniechęcało do koncertu oraz kapeli.
Konferansjerka wokalisty również odbiegała od ideału. Zamiast mocnego, rockowego
show, na którym dałoby się potańczyć i poszaleć The Jesus and Mary Chain
zaprezentowali geriatryczną parodię tego, co chcielibyśmy zobaczyć i usłyszeć.
Nie pomogło nawet wprowadzenie dodatkowej wokalistki na jeden z utworów.
KARPATY MAGICZNIE
Na tym koncercie rzeczywiście było
magicznie. Podobnie jak w przypadku Kapeli Brodów znowu przenieśliśmy się w
czasy pogaństwa, tym razem nie było to jednak wesołe święto a tajemnicze, pełne
podejrzanych czarów gusła. Głos wokalistki brzmiał jak nawoływanie duchów przodków,
a używane przez zespół instrumenty, których nazw nawet nie próbuję zgadnąć,
wyglądały bardziej niczym narzędzia używane do starodawnych rytuałów, chociaż
wydobywały się z nich przepięknie dźwięki. Było trochę niepokojąco, nieco
sennie, ale też intrygująco.
OFF FESTIVAL, DZIEŃ TRZECI
ERIC SHOVES THEM IN HIS POCKETS
Tym razem ten młody polski projekt
wypadł dużo lepiej niż na Open'erze. Było miło, z energią, widać było, że
muzykom chce się grać, czego nieco zabrakło na gdyńskim festiwalu. I dobrze, bo
ta grupa naprawdę ma potencjał.
PERFECT PUSSY
Spodziewałam się punkowej energii,
czegoś co skutecznie mnie obudzi i pozwoli kontynuować OFFowy dzień ostatni.
Niestety, zawiodła albo technika, albo umiejętności. Wokalistki zespołu
zupełnie nie było słychać, a sam dźwięk nie był na tyle interesujący, aby na
koncercie zostać dłużej niż 10 minut.
STEFAN WESOŁOWSKI
Muzyka współczesna to element,
który do tej pory nie był wystarczająco godnie reprezentowany na OFF Festivalu
(czego za to nie zaniedbał Open'er zapraszając między innymi Krzysztofa
Pendereckiego i Steve'a Reicha). Na szczęście zmienił to tegoroczny występ
Stefana Wesołowskiego. Dobrze zagrany, muzycznie dobry, może nieco mniej
spektakularny niż gwiazdy gatunku, ale na pewno warty zauważenia.
JONATHAN WILSON
Trudno mi ocenić ten występ.
Wszystko była zagrane bezbłędnie, ale brakowało tego czegoś. Miło było poleżeć
na trawie, poczuć jakbyśmy przenieśli się w czasie, posłuchać koncertu jako
tła, ale nic nie chwyciło. Może to po prostu nie muzyka na duże koncerty
plenerowe.
EVAN ZIPORYN
Jeden z najjaśniejszych punktów
festiwalu. Jazz coraz odważniej wdziera się na OFFa i bardzo dobrze. Kunszt
Ziporyna obserwowało się z niesamowitą przyjemnością. Kompozytor pokazał, że
nie trzeba mieć wielkiego show, żeby uwieść publiczność. Minimalistyczne
wizualizacje, Ziporyn na scenie sam z saksofonem, do tego muzyka elektroniczna
tworzona z reżyserki. Widać tu było wszystko to, co zapewnia koncertowi sukces:
pasję, talent i ciężką pracę. Evan wyczarowywał z saksofonu dźwięki, które
cudownie współgrały z elektroniką, tworząc niezapomniane kompozycje, nad
których pięknem można było tylko westchnąć z upodobaniem. Dla takich
koncertowych przeżyć jak to naprawdę warto jeździć na festiwale. Szkoda tylko,
że z oddali słychać było dudnienie i wrzeszczenie innego artysty, Andrew W.K.,
który grał za głośno jak na festiwal o tak małej przestrzeni.
ARTUR ROJEK
Rojek, podobnie jak na Open'erze,
nie zawiódł. Dał bardzo równy koncert, na którym nie zabrakło melancholii jak i
dobrej zabawy, efektów w postaci konfetti i tradycyjnych już chórów przy
wykonaniu „Beksy”. OFFowa publiczność nie była tak entuzjastyczna jak
Open'erowa (większość osób przyjeżdża tu przede wszystkim słuchać muzyki, nie
„zabawić się”), ale za to Rojek był dużo pewniejszy i bardziej swobodny niż w
Gdyni. Pozwalał sobie na bardziej szalone improwizacje, rozluźnił się nawet na
tyle, że zapomniał fragmentu tekstu. Występ zaczął od powiedzenia, że „My się
już widzieliśmy” (dyrektor artystyczny OFFa znany jest z chodzenia na koncerty
razem z publicznością, nie zaś oglądania ich z reżyserki bądź backstage'u), a
zakończył wręcz rozkazem, aby jak najszybciej udać się na scenę główną, gdzie
za chwilę koncert rozpoczynał Slowdive, który Rojek nazwał „najlepszym zespołem
świata”. Na pewno posłuchała się go jego pianistka, którą można było widzieć
biegnącą ze Sceny Leśnej na główną, jeszcze w stroju scenicznym, czyli długiej,
białej sukni.
SLOWDIVE
Kolejny koncert, który można
zaliczyć do tegorocznego TOP 10. Wszyscy oczywiście wiedzieli, że Slowdive to
legenda muzyki niezależnej, jednak nie było pewne, czy po tylu latach są wciąż
w stanie stworzyć na scenie magię. Na szczęście są. To co wydarzyło się tego
wieczora w Dolinie Trzech Stawów jest naprawdę ciężkie do opisania. Muzycy
Slowdive współgrali ze sobą jak najdoskonalsza maszyna, którą naoliwiał
delikatny głos Rachel Goswell. Widać też było uśmiechy na ich twarzach,
szczęście wynikające z faktu, że znowu tworzą na scenie razem coś, co porusza
tysiące ludzi zebranych przed sceną. Były wzruszenia, były momenty zapomnienia,
ale przede wszystkim była doskonała muzyka, z którą mało który zespół może się
równać. Były zarówno potężne, majestatyczne kompozycje, jak i delikatne
ballady, które wprawiały publiczność w nieświadome wręcz bujanie. W moim
rankingu najlepszych koncertów tej edycji plasują się na drugim miejscu, zaraz
za genialnymi Neutral Milk Hotel.
GLENN BRANCA
Muzycznych legend na tym festiwalu
nie brakuje. Kolejną z nich był Glenn Branca, kurator Sceny Eksperymentalnej
dnia trzeciego. Dziadek muzyki niezależnej pokazał, że wcale staro się nie
czuje. Chociaż jego głos, którym ze szczegółami opowiedział co zagra i jakich
instrumentów będzie używał (oraz dlaczego musi siedzieć tyłem – inaczej nie
widziałby strun gitary), wyraźnie wskazywał na to, że jego wiek jest mocno
zaawansowany, jego gra nie pozostawiała wątpliwości, że nadal mógłby stawać w
szranki z dużo młodszymi od niego. Zagrał zaledwie kilka kompozycji, ale każda
z nich była perełką – nieco gorzej wypadła tylko ostatnia, zagrana na
nietypowej dwustronnej gitarze, ale artysta zaznaczył, prosząc o ciszę i
skupienie, że jest to instrument wyjątkowo trudny w obsłudze. Szczególne brawa
należą się Brance za kompozycję „Diabolic”. Kiedy zamknęło się oczy, miało się
wrażenie, że obcuje się z całą orkiestrą, która odgrywa skomplikowany,
monumentalny, post-rockowy numer, nie zaś z samotnym gitarzystą z akustykiem w
ręku. Podobnie jak inny muzycy na tym festiwalu Branca udowodnił, że poprzednie
muzyczne pokolenia mają jeszcze wiele do powiedzenia na scenie.
BELLE & SEBASTIAN
Ostatni koncert OFFa był niczym
pozytywne, odświeżające orzeźwienie. Swojego rodzaju pocieszenie, powiedzenie
„Nie martw się, że to już koniec”. Był to najbardziej pozytywny koncert
festiwalu, pełen optymistycznie brzmiących utworów zachęcających do tańca
(zachęcał do niego również lider tej dość dużej kapeli, Stuart Murdoch). Można
się więc było wyszaleć na sam koniec tej wspaniałej edycji. Poza tym Stuart
doskonale kierował show, zapewniając widzom zabawną konferansjerkę
(„Dziewczyny, możecie teraz uszczypnąć chłopaka, który wam się podoba. Ja bym
tak zrobił!”, „Mamy teraz wybór w setliście – macie raczej humor na coś do
tańczenia czy coś bardziej spokojnego?”, „Widzę samych wysokich mężczyzn,
zniżcie się. Cześć polskie dziewczyny!”), mówiąc teksty łamanym polskim bądź
zapraszając na scenę osoby z publiczności do wspólnego tańca. W pewnym momencie
zrobiło się groźnie, kiedy Murdoch spadł ze sceny i nie wstawał przez kilka
minut – zespół jednak wciąż grał, a Stuart podniósł się, otrzepał i ruszył w
kierunku fanów, aby razem z nimi odśpiewać kilka wersów jednego z utworów.
Muzycy postawili głównie na hity kapeli, ale nie zabrakło też mniej znanych
kompozycji. Klimat czasami stawał się spokojniejszy, bardziej wzruszający, ale
wszystko współgrało ze sobą tak samo jak doskonali artyści tej grupy. Było
ciepło, miło, muzycznie również bez błędów, energicznie oraz, co już zauważałam
tu nie raz, widziało się chęć do występowania. A kiedy w artystach widać pasję,
to nietrudno samemu dać się nią zarazić.
Tak oto zakończyły się
najważniejsze muzyczne dni w roku, OFF Festival. Pozostaje mieć nadzieję, że w
następnych latach line-up będzie równie dobry, a Artur Rojek nigdy nas nie
zawiedzie. Co tam - „mieć nadzieję”; tego właściwie można mieć pewność.
autor: Martyna Nowosielska
foto: Martyna Nowosielska, Adam Krassowski