Czy muzyka nadal jest najważniejsza?



Relacja z Open'er Festival cz. 2

Dzień drugi największego polskiego festiwalu zaczął się dla mnie występem Kuromy. Zapowiadani jako bardzo dobrzy koledzy MGMT, operujący psychodelicznym klimatem, powinni byli stworzyć na scenie coś wartego uwagi. Jednak na koncercie wytrzymałam ze dwa utwory. Miałam wrażenie, że muzycy nudzili się jeszcze bardziej niż publiczność. Bez emocji, bez pozytywnych wrażeń…




Następnym koncertem tego dnia, na który się udałam, było wspomniane MGMT. Jeszcze na długo przed Open'erem nasłuchałam się od ludzi ze wszystkich stron świata, że ich występy na żywo są „dziwne” i to raczej w mało pozytywnym znaczeniu tego słowa. Określenie okazało się jak najbardziej trafne! Muzycy snuli się po scenie niczym śnięte ryby, nie można było mieć pewności czy wokal dochodzi z ust wokalisty czy może z playbacku. Pasowało to jednak do sennego hippisowskiego klimatu, który uzupełniały psychodeliczne wizualizacje. Wszystko wyglądało niczym trwająca od 10 godzin impreza, na której goście są już pijani bądź naćpani, zaczyna panować specyficzny rodzaj poczucia humoru, a ktoś właśnie uruchomił karaoke. Moment kulminacyjny nastąpił oczywiście przy hicie Kids, kiedy Andrew VanWyngarden niemrawo ruszył w stronę publiczności, aby przybić piątkę kilku osobom z pierwszych rzędów. Czynił to tak nieśpiesznie, że wydawało się, że za chwilę padnie nieprzytomny ze zmęczenia. Na koniec pochwycił w dłonie małą kamerę, którą pieczołowicie nagrywał swoją twarz i jej szczegóły, takie jak ukryte za wielkimi okularami przeciwsłonecznymi (czyżby kac?) oczy oraz nos. Wszystko było transmitowane na telebimy. Warto dodać, że razem z muzykami z MGMT na scenie pojawili się również panowie z Kuromy. Przecież im więcej gości na imprezie, tym lepiej. Mnie w tę imprezę udało się wczuć.


Po tym dziwacznym występie swoje kroki skierowałam na Here & Now Stage, gdzie bardzo energiczny show zaprezentowała MØ. Zręcznie zmieniała klimat, żonglowała rytmami do bujania, nostalgią, mrokiem, a także imprezowymi nutami. Wszystko to z niespożytą energią, którą zarażała publiczność (nie traciła też z nią kontaktu). Było na tyle dobrze, że postanowiła przedłużyć swój set. Właściwie trudno tu znaleźć jakikolwiek błąd, koncert był przyjemny, wciągający, wizualizacje prezentowały równie wysoki poziom (nie to co na The Black Keys), wszystko ze sobą grało. Chciało się więcej! Jedyne, czego w związku z koncertem MØ nie mogę odżałować, to trwającego w tym czasie występu Jagwar Ma. Zdążyłam zaledwie na kilka ostatnich minut.


 Wybór głównej gwiazdy drugiego dnia fani Open'era uznali już w momencie ogłoszenia za co najmniej kontrowersyjny. Nie dość, że Pearl Jam grał już na festiwalu kilka lat temu, to w dodatku trudno w jego przypadku mówić o świeżości, którą powinni prezentować festiwalowi headlinerzy. Najprawdopodobniej więc większość widzów do tego koncertu podchodziła sceptycznie. Eddie Vedder jednak bardzo szybko zmienił tę optykę, pokazując, że jego kapela wciąż ma „to coś”, co może porwać słuchaczy. Zespół miał w sobie mnóstwo mocy, utwory wybrzmiewały z należytą potęgą. Dodatkowo Eddie zadbał o program rozrywkowy w postaci przerywników na naprawdę długie wypowiedzi. Raz przeczytał z kartki tekst po polsku (nieudolnie, ale uroczo). Innym razem przypomniał fanom o kwestiach bezpieczeństwa, mówiąc: „Gdyby ludzie z przodu byli zrobieni z gumy, to to co robicie byłoby ok. Ale nie są. Dlatego odsuńcie się trochę do tyłu, bo będę wzywał ochronę, która będzie zabierała was do namiotów, a tam nie wiem co będzie się działo. Może obetną wam penisy. Ja za to nie odpowiadam”. Dziękował też Mikołajowi Ziółkowskiemu i polskim władzom za wpuszczenie Pearl Jam do Polski, mimo że jeden z muzyków nie miał paszportu. I tak dalej, i tak dalej. Show było mocne i zapewne pokazało wszystkim niedowiarkom, co oznacza legenda Pearl Jam. Dodatkowo na scenie pojawili się wciąż gdzieś imprezujący MGMT, aby dodać swoje trzy grosze do jednego z kawałków. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w nich oznaki życia. Pojawienie się na jednej scenie z gigantami wyraźnie dało im dużo radości. Takich duetów na Open'erze i innych festiwalach mogłoby być zdecydowanie więcej.


Miłym odpoczynkiem po tych szalonych dwóch godzinach był koncert Darkside. Klimatyczny, mroczny, pozwalający zamknąć oczy i pogrążyć się w przyjemnym transie. Połączenie elektroniki i gitary dawało cudowne efekty. Zawsze narzekam na brak kontaktu z publicznością, jednak w przypadku Darkside taki brak zdecydowanie zdał egzamin. Jakiekolwiek słowa byłyby przerwaniem integralności tego mini-dzieła, jakim był ich koncert.

Na Rudimental w sumie szkoda słów. Słysząc o tym, że zespół ma „potencjał do rozkręcenia dobrej imprezy” siedziałam na trawie i cierpliwie czekałam, aż w końcu stanie się coś ciekawego. Cierpliwość ma jednak swoje granice. Z terenu festiwalu wyszłam przed końcem ich występu.

Dzień trzeci Open'er Festivalu był dla mnie najkrótszy, chociaż prawdopodobnie najintensywniejszy, jeśli chodzi o emocje. Zaczęło się stosunkowo spokojnie, chociaż już wielkoformatowo – Foals. Podobnie jak MØ dnia drugiego, Foals zręcznie zmieniali rytmy i zabierali publiczność w co rusz to inną, energiczną podróż. Również pozostawali w kontakcie, a muzycznie wspinali się na wyżyny. Nic dodać, nic ująć. A jednak nie porwało mnie to tak jak rzeczona MØ dnia poprzedniego. Może było za wcześnie? A może tym festiwalem rządzą kobiety?


Oczekując na Jacka White'a, udało mi się zobaczyć zaledwie fragmencik Wild Beasts, więc nie mając odpowiedniej wiedzy w temacie, nie napiszę nic na temat ich występu. Za to, ponieważ dzień trzeci był u mnie mniej wypchany koncertami niż poprzednie dwa, poświęcę trochę wolnego miejsca na opisanie co na Open'erze działo się poza muzyką. Jak już wspomniałam w części I relacji organizatorzy dość mocno postawili na sztukę współczesną, prezentując instalację z siana oraz muzeum sztuki współczesnej, do którego udało mi się pójść. Prace, w mojej opinii raczej ignoranta, różniły się dość mocno zarówno poziomem, jak i tematyką, jednak każdy zapewne znalazł coś, co chociaż na chwilę przykuło jego uwagę. Poza wspomnianymi elementami na terenie festiwalu wciąż można oglądać rzeźbę Maurycego Gomulickiego (którą Open'erowicze mają zwyczaj nazywać „wielkim, kolorowym dildo”) oraz instalację „Antek” Pawła Althamera. Zaczynam myśleć, że jeśli Open'er będzie dalej kolekcjonował kolejne gadżety, może być ciężko z przejściem między scenami. Na jakąś miejsca może nawet zabraknąć. Poza tym, podróżując po terenie, można odnieść wrażenie, że wielu obecnym gdzieś pomiędzy tym wszystkim gubi się to, co chyba powinno być na festiwalu najważniejsze, czyli muzyka. Wśród osób kręcących się po Babich Dołach coraz więcej widać poszukiwaczy wrażeń i imprezowiczów, a coraz mniej fanów muzyki. A i aktywności pozamuzycznych też robi się coraz więcej. Z jednej strony to dobrze, że festiwal rozrasta się w wielu kierunkach, z drugiej wolałabym, żeby pozostał festiwalem muzycznym, a nie wielobranżowym. Z tego więc tytułu do dźwięków wróćmy. 

 
Headlinerem dnia trzeciego był Jack White, obrośnięty legendą wykonawca gatunku na pograniczu rocka i bluesa. Nietuzinkowa osobowość, ale również nietuzinkowy muzyk, co udowodnił podczas koncertu. Energii starczyłoby prawdopodobnie na zasilenie całego Trójmiasta, chociaż już na początku White zaznaczył, że jest chory. Dodał też pomiędzy utworami, że poradzono mu, aby w Polsce znalazł żonę, więc tego wieczoru prowadzi poszukiwania. Ale zostawmy mówienie. Ten człowiek przede wszystkim robił z gitarą co chciał. Dorównywał mu zespół. Niedociągnięć w wokalu nie słyszałam, albo nie chciałam słyszeć, ponieważ wszystko inne było bardzo dobrze skrojone. Jakkolwiek tendencyjnie to nie brzmi ten koncert naprawdę trudno opisać słowami. Kto nie poczuje na własnej skórze mocy Jacka White'a raczej nie zrozumie próby oddania jej na papierze. W setliście nie zabrakło zarówno solowych kawałków Jacka, jak i utworów jego licznych projektów, w tym stadionowego hymnu Seven Nation Army z repertuaru The White Stripes. Publiczność szalała, szalał też White, po którym nie było widać zmęczenia ani trasą, ani chorobą. Prezentował jedynie zwierzęcą dzikość i muzyczną pasję, którą niewielu posiada. Na koniec majestatycznie zszedł po schodach do fanów, gdzie przeżył dość intymne spotkanie z jedną z omdlewających dziewcząt. Czyżby przyszła żona?

Potem przyszła kolej na Banks. Wokalistka, która nie wydała jeszcze nawet pełnej debiutanckiej płyty, to chyba najświeższy artysta tej edycji. Mimo prezentowanej na scenie uroczej nieśmiałości Banks dała mocny koncert, który był przede wszystkim emocjonalny i nastrojowy (do końca tego dnia to słowo będzie się powtarzać), również nieco mroczny (to słowo też). Jeszcze niespaczona showbiznesem dziewczyna dzieliła się też z fanami wzruszającymi historiami o braku pewności siebie i szczerze dziękowała za liczne przybycie. Było pięknie i magicznie, głos Banks jest niczym delikatny masaż, a całościowo koncert brzmiał jak ukojenie. Jej silny wokal uzupełniała klimatyczna muzyka, która również była utrzymana na poziomie. Brawo dziewczyno, wracaj czym prędzej.

Dzień zamykała Lykke Li ze swoim hipnotycznym show. Był to chyba jeden z bardziej spójnych koncertów tego festiwalu. Na mroczny i nostalgiczny klimat składały się dekoracje przypominające ogromne, czarne firany, ciemne stroje, nastrojowa muzyka, jak również interakcje Lykke Li z publicznością. W większości co prawda były bardzo sztuczne (mówienie po zaledwie dwóch czy trzech kawałkach, że jesteśmy najlepszą publicznością na trasie naprawdę nie brzmi wiarygodnie), ale zachęcenie ludzi do wzniesienia w górę zapalniczek i rozświetlonych telefonów dodało tylko dodatkowego, magicznego elementu (który zresztą Lykke Li postanowiła uwiecznić na filmie, nagrywając publiczność telefonem komórkowym). Wokalistka była niczym czarodziejka, która zaczarowała wszystkich widzów swoją delikatną, ale wypchaną po brzegi emocjami muzyką. Udowodniła też, że tegoroczną edycją naprawdę rządziły kobiety. Nie była co prawda tak dobra jak MØ czy Haim, ale był to zdecydowanie koncert porządny. Bardzo zresztą, co chyba już widać, w klimacie podobny do Banks. Z tą różnicą, że u Banks wciąż jest więcej szczerości i mniej zmanierowania, w jej emocje wierzy się od razu. Lykke Li jest po prostu porządną wokalistką, która profesjonalnie tworzy klimat, ale biznes zna już od podszewki i szczerość gdzieś jej umknęła. Co jednak nie ujmuje jej występowi.

Dzień trzeci Open'era nie dał mi momentu wytchnienia. W końcu poczułam klimat prawdziwego festiwalu przepełnionego emocjami, a nie pojedynczymi świetnymi koncertami. Szkoda, że dzień następny był już ostatnim.

Tak oto nadszedł czas na relację z ostatniego, czwartego dnia Open'era. Dnia pełnego pozytywnych polskich akcentów, co zdecydowanie jest plusem w moich oczach. Bo promocja rodzimej muzyki jest bardzo ważna, a przy możliwościach jakie mają współczesne festiwale może się ona jawić jako mało atrakcyjna. A taka nie jest. Przez wielu jest jedynie nieodkryta i niedoceniona.

Zaczęło się od polskiego nurtu lo-fi. Na początek wybrałam się zobaczyć zespół Kaseciarz, który nie zawiódł mnie ani trochę. Młodzieńczy kop, proste dźwięki, energia i świeżość, której pozazdrościć mogą wyjadacze. No i poczucie humoru. Wszystkich tych elementów nie brakowało też występującemu w następnej kolejności Szezlongowi, który również mieści się w nurcie lo-fi. Zdecydowanie miły i pobudzający początek dnia.

Dalej było również polsko. Na scenie Here & Now The Dumplings zostali zastąpieni przez Domowe Melodie. I bardzo dobrze, bo i są oryginalniejsi, i lepiej grają. Poza tym jednym z ich hitów jest Tu i Teraz, więc nikt lepiej nie pasował na tę scenę. Tak samo jak w zeszłym roku w małym namiocie, tak samo w tym na wielkiej scenie Domowym Melodiom udało się zawładnąć tłumem. Skupieni na malutkiej przestrzeni na środku sceny wydawali się zgnieceni przez ogrom miejsca, ale nie dali temu wrażeniu wygrać. Ze szczerą radością zagrali koncert, co jakiś czas uspokajając rozentuzjazmowaną Open'erową publikę. Urocze piżamki i kabaretowe zachowania stworzyły przyjemny klimat, a utwory zostały odegrane i odśpiewane bezbłędnie. Było wesoło, miło, energicznie i zabawnie. Bo jak tu się nie radować przy takich hitach jak Grażka czy Zbyszek. Nogi same ruszają do tańca, a usta do śpiewu (chociaż czasami wolałoby się, żeby jednak tylko artyści zajmowali się tą czynnością...).

Od polskich twórców zrobiłam sobie na chwilę przerwę, udając się na koncert The Horrors. Jednak przerwa ta nie była zbyt długa, ponieważ na występie, na którym jedyną atrakcją była ogromna kula dyskotekowa nie warto było zostawać dłużej niż 5 min. Nie wiem co ludzie w tym widzieli, jak dla mnie – bardzo słabo. 

Udałam się więc na Tent Stage, aby zawczasu zająć dogodne miejsce na koncercie, który był jednym z tych, na które czekałam z niecierpliwością. Artur Rojek. Wielki powrót solowy byłego wokalisty Myslovitz to jedno z najważniejszych wydarzeń na polskiej scenie muzycznej w ciągu ostatnich kilku lat, więc od koncertu oczekiwałam wiele. I nie zawiodłam się ani trochę. Wręcz przeciwnie – Rojek z zespołem przerośli moje oczekiwania. Po pierwsze – aranżacje utworów ze Składam się z ciągłych powtórzeń na żywo są zupełnie inne niż te studyjne i dużo lepsze. Więcej w nich mocy. Nic więc dziwnego, że cały namiot skakał i razem z Arturem wyśpiewywał kolejne teksty piosenek. Okazało się również, że Rojek potrafi przygotować niesamowite show. Od świateł, przez konfetti (każde sygnowane logiem AR), energię sceniczną (chociaż kontaktu z publicznością było niewiele, ale to spójne z nieśmiałością Rojka), aż do chórów Gdynianek i Biedronek zaproszonych na scenę podczas Beksy. Był to prawdopodobnie najcudowniejszy moment tegorocznej edycji – pozytywne zaskoczenie na twarzach pań z chóru Gdynianki oraz zasłaniające uszy na brzydkie słowo na „k” Biedronki, na których z kolei kilkutysięczna publiczność nie robiła żadnego wrażenia. Płytę solową Artura Rojka oceniałam jako bardzo dobrą, acz nie genialną, ale na żywo ten artysta ma wszystko. Dodajmy do tego jeszcze historię z bisów, kiedy zmieszany Rojek wyszedł na scenę mówiąc: „Nie spodziewaliśmy się, więc nie przygotowaliśmy nic na bis. Ponieważ jednak płyta jest świeża, to zagramy to samo, tylko już z mniejszym stresem”. Przedłużając koncert, dodał jeszcze „Dzwonił Mike Patton. Powiedział, że poczekają”. Nie chcę snuć przesadnych teorii, ale Faith No More rzeczywiście zaczęli później niż mieli to zaplanowane.


Na następne pół godziny postanowiłam udać się na koncert headlinera, czyli Faith No More. Zespół nieszczególnie mnie interesował, ale chwila wolnego czasu = sprawdzenie co dzieje się na którejś ze scen. Mike Patton zdecydowanie już nie jest tym wokalistą, którym był kiedyś. Głos osłabł, energia też już nie ta, chociaż bardzo stara się wszystkim pokazać, że wcale tak nie jest. Dodatkowo występ psuło złe nagłośnienie. Fajnie było usłyszeć Epic, ale zostanie dłużej na tym koncercie nie miało sensu. Tym bardziej, że swój koncert na Tent Stage zaraz zacząć mieli Daughter.

Daughter to kolejny koncert z serii klimatycznych, poruszających, emocjonalnych i łapiących za serce. Muzycznie bardzo dobry, emocjonalnie rozdzierający. Wśród fanów widać było szczere łzy spływające po policzkach, co chyba mówi samo za siebie – ciężko tu dodać cokolwiek więcej.

Przed koncertem Warpaint pozwoliłam sobie na chwilę usłyszeć Bastille. Jednak tak jak na albumach, tak i na żywo stwierdziłam, że brzmią jak boysband i wróciłam na Tent Stage. Warpaint były magiczne. Czysta kobieca siła połączona z nostalgicznymi momentami dała mieszankę wybuchową, która w pełni spełniła moje oczekiwania dotyczące ich występu. Publiczność uradowała też perkusistka Stella Mozgawa, mówiąc co jakiś czas płynną polszczyzną i śpiewając Sto lat dla jednego z pracowników technicznych. Widać też było, że dziewczyny same miały dużo radości z występu, kiedy dały się ponieść żywej, a jednocześnie niesamowicie wykonanej improwizacji. Występ, ku uciesze fanów, znacznie się przedłużył, ale nadal miało się wrażenie, że było mało. Niestety, gitarowo-wokalna, przenikająca do wnętrza magia dobiegła końca.


Końca powoli dobiegał też cały festiwal. Zdążyłam jeszcze zahaczyć o koncert Phoenix (super wizualizacje – okazuje się, że prostota działa najlepiej), a na koniec pobawić się na imprezie, którą dyrygował Julio Bashmore. Kiedy słońce zaczęło wychylać się zza horyzontu zrozumiałam, że to już koniec i udałam się do wyjścia. Muzyczną pustkę jeszcze przez chwilę wypełnił śpiewający Open'erowy autobus.

Podsumowując – to była bardzo dobra edycja. Owszem, był to rok zmian, które nie wszystkim mogą się podobać, ale Open'er to wciąż muzyka wysokiej jakości, teraz jeszcze uzupełniana o coraz więcej artystów mniej znanych, co podnosi wartość festiwalu. Oby tylko organizatorzy nie szli dalej w kierunku odsuwania się od dźwięków na rzecz innych aktywności. Bo przecież to muzyka powinna być najważniejsza.
 
część pierwsza relacji >>tutaj

autor: Martyna Nowosielska

 

.

Pod Paski

Littera nocet

Zobacz nasze autorskie cykle

Młode Sztuki

Jeden i Pół

Park Sztywnych

Park Sztywnych

.

Na Żywca

loża konesera