„Mord” niepowtarzalny cz. 2



Prezentujemy drugą i ostatnią część niepublikowanego wywiadu z Jerzym Jarockim. O reakcji środowiska teatralnego na stan wojenny, grach z władzą, episkopatem i widzem rozmawia Daniel Przastek.
Jerzy Jarocki, próba "Życie jest snem" 1983 rok, Stary Teatr, fot. W.Plewiński


Daniel Przastek: Wspomniał pan o stosunku władzy kościelnej do premiery, a jaki był stosunek władzy świeckiej? Co o spektaklu sądziła cenzura, wydział kultury? 
 
Jerzy Jarocki: Była to gra, która toczyła się między teatrem, władzą i episkopatem, Ten ostatni po kilku rozmowach przeszedł na nasza stronę. Optował za naszym przedsięwzięciem. Brał też udział w rozmowach z władzami, nieoficjalnie. Z drugiej strony toczyły się rozmowy dyrektora administracyjnego Teatru Dramatycznego Mieczysława Marszyckiego, który miał własne dojścia i próbował nam pomóc. Był to człowiek bardzo lojalny wobec teatru, a szczególnie wobec dyrektora Gustawa Holoubka, którego uwielbiał jako artystę. 

D.P.: Władze stawiały opór?

J.J. Oczywiście pierwszą ich reakcją było zdziwienie, dlaczego nie gramy sztuki na scenie teatru. Tytuł sztuki i fakt, że jej akcja związana była z biskupem Beckettem sprawiały, że sztuka przybierała formę mszy. Śpiewające kobiety z Canterbury stanowiące chór, tworzyły przedstawicielstwo społeczeństwa. Wszystkie te elementy były także pretekstem do uzyskania pozwolenia. Już po fakcie dochodziły do nas słuchy o rozmaitych aktach, które utrudniły, czy opóźniły powstanie sztuki, albo pomogły wycofać się władzom z wydanego wcześniej pozwolenia. 

D.P.: Jednak zezwolono na próby. 

J.J.: A rzecz ku naszemu zdziwieniu nabierała rozgłosu. W tym czasie władzom bardzo zależało na dobrej opinii za granicą. Kierownictwo wojskowo-partyjne chciało, aby wyglądało tak, że robi coś dobrego dla swojego kraju, dla narodu. I rzeczywiście na premierę z całego świata zjechało aż pięć stacji telewizyjnych. Dwie z Niemiec, jedna z USA, jedna z Francji i oczywiście Telewizja Polska. Po latach chcieliśmy dobrać się do tych materiałów. Pokazać jak wyglądała premiera, na której były tak władze kościelne z episkopatu na czele z ks. kard. Józefem Glempem, jak i strona rządowa, choć pierwszy garnitur partyjny i administracyjny się nie pojawił. Jak się jednak okazało wszelkie materiały z telewizji zniknęły. 

D.P.: Jak Pan zapamiętał ten dzień? 

J.J.: To była w ogóle dziwna premiera. Za bramą kościoła stała świetnie przygotowana kompania ZOMO, przy czym wewnątrz katedry połowę widowni stanowiły zakonnice, siedzące za rządem biskupów… Zresztą także w czasie prób ZOMO towarzyszyło nam zawsze. Te przygody z milicją opisuje w książce „Zapasowe maski” Zbigniew Zapasiewicz, który grał w „Mordzie” bardzo istotną rolę księdza. Opisuje w niej zabawną sytuację, kiedy to pilnujący kościoła, często młodzi chłopcy z ZOMO, zaskoczeni nieparlamentarnym słownictwem Zapasiewicza, zapytali go w pewnym momencie: - Przepraszam księdza, ale tak dziwnie jakoś rozmawiacie, czy to nie jest jakiś teatr…? (śmiech)

D.P.: Jakie były reakcje po warszawskiej premierze? 

J.J.: Ja zaraz po musiałem wyjechać, gdyż skończyła mi się przepustka. Nie wiedziałem zupełnie co się dzieje ze spektaklem i kto na niego przychodzi. Przez telefon jeden z moich kolegów poinformował mnie, że z dnia na dzień przychodzi coraz więcej osób. Pozwolenie zezwalało na 600 osób w katedrze, tyle ile się zmieści w ławkach. W trakcie rozmowy przerywanej ciągłym tekstem – rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana, usłyszałem w słuchawce – Ty wiesz, dziś było…3 tys. osób! To rozsadzało imprezę. Przysyłano coraz więcej wojska. Problem stanowiły powroty do domów widzów po zakończeniu spektaklu, gdyż mieli tylko 15 minut, żeby zdążyć przed godziną policyjną. 

D.P.: Andrzej Łapicki występujący w roli rycerza opowiada historię z jednego z przedstawień, kiedy to w jednej ze scen rycerze uderzali mieczami, a w tym samym czasie ZOMO uderzało w drzwi katedry. Jakie motywacje towarzyszyły widzom tak licznie przychodzącym na ten niecodzienny spektakl? 

J.J.: Wątpię i dziwiłbym się gdyby główną argumentacją widzów do zobaczenia spektaklu była chęć przeżyć estetycznych i ranga artystyczna wydarzenia. Wtedy niesłychanie cenną była możliwość zebrania się, poczucia wspólnoty. Przecież stan wojenny zakazywał zebrań powyżej trzech osób. Początkowo setki, a później tysiące osób chciały słuchać tekstów mówionych bądź śpiewanych, które traktowałyby wprost o zamordyzmie, czy godzinie policyjnej. Utwory te odbierane były przez publiczność bez względu na ich historyczność. Niosły w sobie uniwersalną opowieść o przemocy państwa wobec społeczeństwa. Trudno było więc znaleźć lepszy tytuł, który w tych warunkach bardziej pasowałby do rzeczywistości. 

D.P.: Czy te polityczne konteksty przedstawienia wpłynęły znacząco na jego kształt?
J.J. Chcę powiedzieć, że jeśli chodzi o rangę artystyczna widowiska, jako artyści nie chcieliśmy stawiać sobie obniżonej poprzeczki, nie chcieliśmy zejść poniżej pewnego poziomu. Okoliczności wymagały, żeby spektakl był grany właśnie w tym miejscu, w tym czasie i żeby miał taki wydźwięk, który niósłby ze sobą ten konkretny sygnał. Niemniej jednak zależało nam na odpowiedniej obsadzie spektaklu zarówno do inscenizacji warszawskiej jak i krakowskiej. Gdy przeczytamy listę nazwisk zobaczymy najlepszych aktorów ze Starego Teatru w Krakowie i Teatru Dramatycznego w Warszawie. 

D.P.: Po zdjęciu sztuki z afisza powstał pomysł aby odtworzyć spektakl. 

J.J. Decyzja o wycofaniu spektaklu nie była nagłośniona w prasie, ale wieść o tym szybko się rozeszła. Dyrektor teatru dostał po jakimś czasie propozycję mającą na celu znormalizować sytuację. Gustaw Holoubek zapytał się wtedy mnie, scenografa i kompozytora czy nie podjęlibyśmy się wznowienia przedstawienia, ale w warunkach scenicznych.

D.P.: A jednak nie zgodziliście się grać w teatrze.

J.J.: Zaczęliśmy się w trójkę zastanawiać. Gdybyśmy na to przystali, poszlibyśmy na rękę władzy. Spektakl straciłby sacrum, straciłby charyzmę…. Co prawda, pewne rzeczy takie jak ołtarz, na którym zabijano człowieka zbudowaliśmy własny. Czynność zabijania nie mogła odbywać się bowiem na prawdziwym poświęconym ołtarzu katedry. Wspomnianą przez pana bramę, w którą walili „nasi zomowcy”, historyczni rycerze w zbrojach także musieliśmy zbudować sami. Chcieliśmy wywołać potężny dźwięk, co mogłoby spowodować zniszczenie prawdziwej bramy. Natomiast szaty w Krakowie były autentycznymi szatami pontyfikalnymi noszonymi w 1979 roku na Błoniach przez Jana Pawła II. W Warszawie używaliśmy pastorału prymasa tysiąclecia Stefana Wyszyńskiego. To w teatrze było nie do powtórzenia. 

D.P.: W kontekście „Mordu” można więc mówić o teoretyzacji widowiska?

J.J.: Przeniesienie widowiska na scenę teatru było poniżej naszych zamierzeń. Ze sztuki Elliota powstało widowisko, obrzęd. Chcieliśmy zrobić jednak coś zupełnie innego. Był pomysł aby spotkać się w słynnym warszawskim klubie studenckim Stodoła, wyrysować plan katedry na podłodze i już bez kostiumów, w prywatnych ubraniach, nie zagrywając się, nie dramatyzując opowiedzieć spektakl czyli odnieść się do wydarzenia, a nie do dawnego faktu literackiego. Chcieliśmy się odnieść do naszego wydarzenia. Na to jednak nie dostaliśmy pozwolenia. To było za trudne dla władzy do skonsumowania.

D.P.: No właśnie, jak Pan wspomina relacje między władzą a środowiskiem teatralnym w PRL? 

J.J.: Przepychanki z władzami m.in. z ministerstwa kultury trwały od lat. Począwszy od października 56 roku, który był dla nas czasem ośmielenia się, przełomem, choć z różnymi przystankami, kiedy w sposób groźny i czasami jak w grudniu ’70 – krwawy próbowano przydusić społeczeństwo. Nasze stosunki pozostawały bardzo napięte. 

D.P.: Próbował Pan rozmawiać z władzą językiem sztuki? 

J.J.: Śladem tego jest list do mnie z 2005 roku od dziennikarza szwedzkiego z Malmö, w którym pisze o tym, że dziwne było dla niego wrażenie po tym jak ogłoszono w Polsce stan wojenny, że on przepowiednię tego stanu wojennego znalazł w Starym Teatrze w moim przestawieniu pt. „Sen o bezgrzesznej”. Był to spektakl przygotowany dla uczczenia 60. rocznicy powstania II RP. Tak się złożyło, że w czerwcu przyjechał do Krakowa papież Jan Paweł II. Miał na Błoniach spotkanie z prawie dwumilionową rzeszą widzów. Wśród tłumu był wspomniany dziennikarz, który po mszy poszedł do teatru. Tam w części kabaretowej przedstawienia śpiewana była piosenka z takimi słowami. – Kto będzie rządzić kiedy upadnie ten rząd? Padała odpowiedź – My, pułkownicy…! Właśnie ten fragment starego przedwojennego utworu dał mu do myślenia. Jednakże nie był to jedyny spektakl, który przedstawiał sytuację buntu w rozmaitych sytuacjach. Było mnóstwo przedstawień, które pokazywały sytuację nienormalności, buntu w rozmaitych układach.

D.P.: „Mord w katedrze” był właśnie takim buntem?

J.J. Ten spektakl był oczywiście, z jednej strony odpowiedzią środowiska teatralnego na stan wojenny, ale z drugiej strony wpisywał się również w cykl przedstawień obywatelskich i patriotycznych obecnych w teatrach w całej Polsce.
  
Daniel Przastek – politolog, dramaturg, dyrektor artystyczny Eye On Culture Festival 2013
Współpraca: Rafał Kozerski

 

.

Pod Paski

Littera nocet

Zobacz nasze autorskie cykle

Młode Sztuki

Jeden i Pół

Park Sztywnych

Park Sztywnych

.

Na Żywca

loża konesera