Prawdopodobnie najbardziej odkrywczy i świeży festiwal w Polsce,
czyli Off Festival, już za nami. W tym roku szef wszystkich szefów Artur
Rojek postawił na mocne gitarowe brzmienie jednocześnie przesuwając niemalże całą elektronikę na późne wieczory
– ku rozpaczy fanów gatunku – najczęściej nakładała się na siebie. Na
timetable festiwalu można by było zresztą ponarzekać trochę więcej – bo
kto to widział żeby dwa nietypowe zespoły powiązane z jazzem ustawiać o
tej samej godzinie (Bohren Und Der Club of Gore oraz Skalpel)? Albo na
koniec festiwalu kazać wymęczonym (głównie wysoką temperaturą)
słuchaczom wybierać między dwoma objawieniami – My Bloody Valentine i
Mykki Blanco? Hejterzy na wszelkiego rodzaju forach gremialnie narzekali
również na zasady wnoszenia wody (0,5 litra w odkręconej butelce bez
korka) oraz brak możliwości kupienia biletów jednodniowych na dzień
drugi (jak widać dla niektórych wciąż zaskoczeniem jest, że koncerty
czasem się wyprzedają).
Ale co by nie mówić na Rojka i jego ekipę festiwal sprawdził się jak
co roku – tyle uzbieranych wrażeń starczyło by zapewne spokojnie na
kilka relacji, ale do dyspozycji mam tylko jedną. Dlatego też, ponieważ
żyjemy w świecie zdominowanym przez media społecznościowe, zdecydowałam
się na iście twitterową recenzję – na każdy zespół najwyżej jeden, maks
dwa tweety (140 – 280 znaków).
DZIEŃ PIERWSZY
1926 – Ekipa, która powstała zainspirowana koncertem Swans w zeszłym
roku godnie kontynuuje ich dzieło – było głośno, nieco apokaliptycznie i
mocno artystycznie. Ta polska grupa naprawdę ma potencjał.
Magnificent Muttley – kolejny polski zespół, który niestety nie
zachwycił aż tak jak poprzedni. Ale energii odmówić im nie można. Oby
tak dalej, a może będzie z tego coś więcej.
Uncle Acid and the Deadbeats – mimo grania na głównej scenie w
lejącym się słońcu było naprawdę mrocznie i metalowo – można było nawet
próbować wyobrazić sobie kawałek cienia. Nie lada sukces.
The Soft Moon – niech nazwa was nie zmyli – wcale nie było miękko i
przytulnie, ale na pewno kosmicznie. Szkoda, że w te gitarowo –
elektroniczne rytmy szybko wkradła się monotonia.
Cloud Nothings – Brawa dla perkusisty. Chyba jeszcze nigdy w życiu
nie widziałam kogoś tak mocno zaangażowanego i uderzającego w talerze z
taką prędkością. Nie dziwi postawa bliska omdlenia na koniec show.
Buke and Gase – w odbiorze tego magicznego połączenia folku i
muzycznych eksperymentów najbardziej przeszkodził dźwiękowiec – zbyt
mocne basy, a za słaby cudowny wokal zrobiły z tego koncertu banał,
chociaż po nagraniach można się było oczekiwać czegoś innego.
Zbigniew Wodecki with Mitch & Mitch – miało być obciachowo, a
było przebojowo. Nawet ci, którzy przyszli na ten koncert dla jaj bawili
się doskonale. A jeśli mówią inaczej to kłamią, w głowie nucąc
zaraźliwe „na na na na”.
The Pop Group – niestety legendarna kapela zagrała nieco bez polotu. Wszystko zagrano poprawnie, ale zabrakło iskry. Szkoda.
The Smashing Pumpkins – pierwszego wieczora festiwalu kapele chyba
zmówiły się, aby zaledwie „odklepać” swoje kawałki, a nie zagrać
prawdziwy koncert. Wiało nudą. Głównej gwieździe nie udało się przebić
mistrza Wodeckiego.
DZIEŃ DRUGI
UL/KR – było klimatycznie, spokojnie, idealnie na rozbudzenie
festiwalowiczów jeszcze nie do końca gotowych na kolejne koncerty po
tylu muzycznych doznaniach dnia i wieczora poprzedniego.
Metz – kolejni z licznych w tym roku mocno rockowo – gitarowych
zadymiarzy. Energia + zaangażowanie + poprawne granie. Dobrze, ale bez
fajerwerków.
KTL – Mimo konsternacji jaką wprowadziła hawajska koszula jednego z
muzyków słuchacze dali się wprowadzić w mroczny trans. Mniej odporni na
taką ilość dark ambientu nawet zasnęli.
Paradise Bangkok Molam International Band – Nikt nie płakał po
Solange – zastępujący ją Tajowie rozkręcili najlepszą imprezę na Offie
2013. Ten koncert aż prosi się o porównanie z zeszłorocznym mistrzem
marimby Shangaanem Electro. Więcej takich pozytywnie zakręconych
prosimy!
Skalpel – za dużo elektro, za mało jazzu. Niestety Skalpel na żywo nie sprawdza się tak jak można byłoby się spodziewać.
Godspeed You! Black Emperor – najdoskonalszy koncert Offa. Długie
kompozycje zachwycały majestatycznością dźwięku, a wizualizacje i muzycy
owiani tajemnicą dopełnili dzieła – perła!
Austra – trochę liryki, trochę elektroniki, szczypta mocy i mamy bardzo dobry i klimatyczny koncert. Zdecydowanie na plus.
DZIEŃ TRZECI
Rebeka – kolejny udany polski zespół początkujący. Niesamowity image
liderki duetu doskonale współgra z tą nieco dziwną muzyką na pograniczu
elektroniki. Miło było popatrzeć i posłuchać.
Très.B. – nie jest to polskie objawienie dziesięcioleci, ale ta
holendersko-polska mieszanka daje pozytywnego kopa, podobnie jak
wspomniana wyżej Rebeka. Duży plus za kontakt z publicznością.
Japandroids – aż trudno uwierzyć, że duet jest w stanie wytworzyć
tyle hałasu. I to bardzo dobrej jakości. Ekspresja sceniczna to już
tylko wisienka na torcie.
Fucked Up – wyobraźcie sobie ogromnego, brodatego, półnagiego
Kanadyjczyka, który z mikrofonem w dłoni gania ludzi odpoczywających na
trawie przed sceną. Dodajcie do tego spadające spodnie, perukę z lokami i
muzyczny łomot – prawdziwy metalowy kabaret. Kto nie był ma czego
żałować.
Thee Oh Sees – mimo gigantycznego tłumu zebranego w niewielkim
namiocie Sceny Eksperymentalnej na ten koncert nie sposób narzekać.
Punkowa energia w czystej postaci zagrana z prawdziwą pasją.
Deerhunter – przyjemnie, poprawnie, ale też z pazurem. Dodatkowo
lider kapeli pochwalił się znajomością polskiej kultury (chwaląc naszych
grafików, filmy oraz Komedę) i łysinką, kiedy to niechcący zerwał bujny
tupecik.
Goat – jeden z Offowych liderów. Pełen kolorów i mocy szamański
rytuał taneczno-muzyczny był na tyle autentyczny, że przywołał pierwszy
deszcz na Offie 2013. To mówi samo za siebie!
My Bloody Valentine – ostrzeżenia o konieczności założenia zatyczek
do uszu stały się zasadne dopiero pod koniec koncertu, kiedy w epickiej
solówce gitarowej ujawniła się cała moc MBV. Wcześniej było dobrze,
głośno i shoegazeowo. Ale nieco sennie.
John Talabot – Live – najlepsza elektronika na tegorocznym festiwalu.
Było bardzo mrocznie, ale też bardzo tanecznie. John Talabot mimo kilku
drobnych problemów technicznych nie zawiódł swoich fanów.
autor: Martyna Nowosielska