Młode sztuki: Michał Milczarek Trio

Działają od roku, a już jutro zobaczymy ich na Festiwalu Warszawa Singera. Trio Michała Milczarka oprócz lidera - gitarzysty, tworzą perkusista Mateusz Modrzejewski i basista Bartek Łuczkiewicz. Artyści grają pod tym szyldem muzykę improwizowaną, oscylującą wokół fusion i jazzu nowoczesnego. Zasięg inspiracji? Sięga nawet bluesa, psychodelii czy elektroniki.

Na przełomie września i października 2012 zespół wydał własnym sumptem płytę EP "The Big Game". Była ona wynikiem pracy studyjnej i doświadczenia zdobywanego podczas premierowej trasy koncertowej. Mini-album zebrał bardzo dobre recenzje na portalach internetowych, jak i w prasie fachowej. Jesienią 2012 MM3 zagrało 10-koncertową trasę promującą, zatytułowaną "The Big Game Tour" (m.in występ w ramach Rzeszów Jazz Festiwal). Spotkała się ona z rewelacyjnym przyjęciem publiczności i bardzo pochlebnymi relacjami w mediach.

Na początku 2013 r. "The Big Game" została umieszczona przez portal AxunArts na 3. miejscu w rankingu najlepszych polskich wydawnictw EP. Jest to dobra zapowiedź planowanej przez zespół kolejnej trasy: "The Big Game Tour 2013". 

fot. Ewelina Lach
Skąd w ogóle pomysł na Michał Milczarek Trio?



Michał Milczarek: ,,Trio” wzięło się stąd, że od jakiegoś czasu rozwijałem swój pomysł na to, żeby być muzykiem, żeby być gitarzystą. W trakcie takiej drogi pokonuje się różne etapy w stylu: własne zespoły, składy grające różną muzykę. Byłem na przykład perkusistą w zespole heavy metalowym naście lat temu, a dopiero potem postanowiłem być gitarzystą. Zabrnąłem w taki może nie tyle ślepy zaułek co skręciłem w taką niebezpieczną drogę, jaką jest muzyka jazzowa, około jazzowa i z tego względu wyniknął pomysł żeby stworzyć swoje trio, a ci którzy obracają się w takim świecie zahaczającym o jazz wiedzą, że bardzo wiele zespołów jest tworzonych od nazwiska człowieka, który stara się być motorem napędowym takiego składu i to jest zupełnie normalne. Mam od jakiegoś czasu swój repertuar. Mam swoją wizję brzmienia tego zespołu i stąd nazwa, a skąd cały pomysł? To już wydaje się sprawą zupełnie oczywistą. Chodzi o to, że jest to najważniejsza przygoda, element mojej pracy twórczej. To jest moje spełnienie artystyczne, moje dziecko, moje oczko w głowie. Mogę tam wyrażać co chcę, nie patrząc się na nikogo. W cudzysłowie “mój zespół”. Śmiejemy się zawsze z kolegami, że jestem apodyktycznym liderem w tym zespole. Oczywiście są to żarty, bo to nie o to chodzi…

Ale wasze próby nie wyglądają chyba tak, że przychodzisz z gotowym materiałem i mówisz “Gramy to i tylko to!’’, bo jak sam mówiłeś gracie muzykę modern jazz, fusion i przy okazji muzykę improwizowaną, więc na każdych próbach to od czego zaczniecie, nie jest powiedziane, że nie pójdzie w zupełnie inną stronę.


Nie, nie. To jest bardzo długa droga od tego, że się przynosi tzw. rybkę, do tego co się dzieje finalnie. Jeżeli chodzi o to, co gramy, czyli jazz, fusion, to to są jakieś łatki. Są to etykietki, szuflady, których ja się staram unikać. Najistotniejsze jest to, że jest to muzyka improwizowana. Wydaję mi się, że jest to definicja, która najlepiej oddaje to, co się dzieje. Kiedy posłuchasz sobie muzyki, która została nagrana na naszą płytę ‘’The Big Game’’, a w szczególności na koncercie, to wydaje mi się, że nie jest tak oczywiste nazwać nas zespołem jazzowym. Fakt, że zespół nie ma wokalu, gra muzykę instrumentalną, jest to muzyka improwizowana, to nazwać to jazzem jest pewnym nadużyciem. Jest to muzyka około jazzowa. Ale jak już ktoś się pyta, najprościej odpowiadam: “tak, gram jazz”. Tak naprawdę jest to muzyka około jazzowa. Jeżeli chodzi o kwestię prób. Absolutnie nie wygląda to tak, że przychodzę i mówię: “Mateusz, grasz taki rytm. Bartek, grasz taką linię basową. Ja tutaj gram swoje rzeczy i jest super”.  Absolutnie tak to nie wygląda. Podstawową rzeczą jest to, że muzycy, którzy ze mną grają, czyli Mateusz Modrzejewski i Bartek Łuczkiewicz są absolutnie rewelacyjnymi muzykami. Są wyjątkowymi  gośćmi, którzy  są mistrzami w swoim fachu. Oprócz tego są doskonałymi kumplami, bo gdyby nie to, to tego zespołu już dawno by nie było, bo to jest ważniejsze niż to, że się gra super na instrumencie, ale fakt, że wszyscy nadajemy na tych samych falach i wszyscy jesteśmy dla siebie wyzwaniem muzycznym. Umiejętności każdego z nas są  inspirujące dla nas wszystkich i to jest bardzo dobre.

fot. Ewelina Lach

Jedno wielkie dopełnienie.


Dokładnie tak. Wiesz, tak naprawdę niewielu muzyków w tym kraju może sobie to powiedzieć, a ja mam ogromne szczęście, że moi przyjaciele z zespołu są dla mnie wyzwaniem. To jest bardzo fajne. Często przynoszę na próbę swoje różne pomysły, które zazwyczaj są tylko pomysłami na temat, pomysłami na harmonie, czy po prostu pomysłami na ogólny zarys kompozycji. Natomiast ja nie mam pojęcia co będzie dalej. Przychodzę na próbę, rzucam dalej parę swoich pomysłów, rzucam parę motywów i nie mam pojęcia, gdzie to pójdzie dalej. Nawet nie chce wiedzieć, gdzie to pójdzie dalej. Mówię: “Koledzy moi kochani, robimy! Macie pełną wolność”. To oni mi pomagają w aranżacjach. Nawet na płycie jest napisana adnotacja “Muzyka: Michał Milczarek” i bardzo ważna “Aranżacja - cały zespół”. To jest bardzo ważne, ponieważ gdyby porównać pierwsze koncepcje utworów, które gdzieś pojawiają się w mojej głowie, z utworami które później gramy na koncertach, które są nagrane na płycie, to to są dwa różne światy. Każdy z nas ma różne inspiracje, słucha różnej muzyki, jesteśmy różnymi ludźmi z różnymi charakterami i dzięki temu gdzieś znajdujemy kompromis. Ten kompromis jest widoczny. Także w zespole Michał Milczarek Trio to nie jest tylko praca Michała Milczarka, tylko całego zespołu i to jest bardzo cenne.


Kiedy stwierdziłeś, że chcesz grac muzykę jazzowa? Wiem, nie lubisz etykietek, ale nazwijmy to już muzyką jazzową. Nie wykluczasz tego, że za chwilę znów zmienisz styl grania?


Grałem wszystko. Przez jakiś czas bylem nawet w kapeli punkowej. Zawsze jest to kwestia inspiracji. Zawsze to jest tak, że spotykasz na swojej drodze ludzi, którzy w jakiś sposób cię inspirują. Są to albo muzycy, którymi się inspirujesz, których poznajesz, lub są to inni artyści, inni ludzie. Pewnego razu wylądowałem na koncercie zespołu Pi-eR-2 z Wojtkiem Pilichowskim, Tomaszem Łosowskim i Markiem Raduli w składzie. I właśnie Marek Raduli - najważniejsze dla mnie ogniwo - spowodował że wyszedłem po tym koncercie i stwierdziłem, że chce być gitarzystą, to był 2005 rok. Sam już brzdąkałem  wcześniej, ale czysto zabawowo. Wtedy stwierdziłem, że naprawdę chcę być gitarzystą. Na szczęście tak się stało, że w moim miasteczku rodzinnym były organizowane warsztaty muzyczne, które prowadził m.in. Marek. Jak już wylądowałem na tych warsztatach to bakcyl został  łyknięty. Zacząłem ćwiczyć jak szaleniec i jakoś to się rozwinęło. Przyjechałem na studia do Warszawy, a tak naprawdę po to, żeby grać tutaj na gitarze. W tym mieście jest więcej środowisk muzycznych, więcej możliwości, łatwiej jest się gdzieś zaczepić i zacząć z kimś grać. Jak chcesz zdobyć najfajniejszą pracę jako muzyk, to w Warszawie masz najwięcej możliwości. Zawitałem do tego miasta i tak naprawdę mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że pracę jako zawodowy muzyk zacząłem w 2010 roku. Natomiast samo przejście na jazz to kwestia inspiracji, inspiracji Markiem Raduli między innymi.


Jaki był twój pierwszy projekt autorski, który założyłeś? Skoro w 2010 roku zacząłeś pracę jako zawodowy muzyk, a grasz od 2005, to domyślam się, że zanim powstało ,,Trio’’, miałeś na koncie jakieś inne zespoły?


Istniał kiedyś taki zespół Confusion. Założony z moimi kolegami. Zespół istniał przez jakiś czas. Większość czasu spędziliśmy w piwnicy u kumpla, gdzie szlifowaliśmy cały materiał dniami i nocami. To był zespół, który rozpoczął moją przygodę z posiadaniem własnego projektu, który gra muzykę fusion. To był w pewnym sensie prolog do Michał Milczarek Trio. Było to ogromne przygotowanie warsztatowe, mentalne do gry w zespole. Wtedy po raz pierwszy na gruncie powiedzmy quasi profesjonalnym doświadczałem czegoś takiego. Jak już się rozpadł Confusion to warto było zrobić coś na własną rękę. 

fot. Ewelina Lach

Czyli gdyby nie poprzednie projekty, nie bylibyście w stanie wydać tak szybko swojej pierwszej płyty jako Michał Milczarek Trio. Był to okres 4-5 miesięcy odkąd zespół powstał?


Zespół powstał w styczniu, a płyta pojawiła się na przełomie września i października. Odbyło się to po 9 miesiącach, czyli powstał zespół i urodził po 9 miesiącach, tak jak powinno być. Od momentu kiedy powstał zespół, należało napisać kompozycje. Kilka napisałem, ale zanim ruszyliśmy do studia, to wyruszyliśmy w trasę, ponieważ jest taka stara zasada, która teraz nie jest przez aż tak wielu muzyków przestrzegana: zanim nagrasz coś na płytę, to zagraj z tym sporo koncertów. Była to trasa typu rozgrzewka, typu: “Niech się zespół zgra na scenie”. Jest duża różnica pomiędzy tym, jak wyglądały numery z naszej pierwszej trasy koncertowej, przed wydaniem płyty ,,The Big Game”, a tym jak wyglądały już po wydaniu płyty na kolejnej trasie. To już zupełnie inna bajka.


Czyli nie mogę zakładać, że materiał, który wysłucham na waszej płycie, otrzymam w dokładnie takiej samej formie na koncertach?


Absolutnie nie. Oczywiście jest struktura utworów. Nie uprawiamy czegoś, co się nazywa skrajnym free jazzem, którego ja osobiście nie rozumiem, ponieważ oprócz tego, że się gra dla siebie, należy jeszcze grać dla ludzi. Ludzie chcą posłuchać rytmu, melodii i mieć jakąś względną powtarzalność. Są to utwory, które mają swoją strukturę, swoją fakturę, konkretną formę, ale absolutnie żaden koncert nie jest taki sam i to jest najfajniejsze w jazzie. Wychodzisz na scenę w piątek w Kielcach, patrzysz sobie z muzykami w oczy i nie wiesz co się stanie w pierwszym utworze i czy nawet dotrwasz do ostatniego. Nie masz pojęcia co się zaraz wydarzy. Dlatego jeszcze raz podkreślę to, że tym bardziej piękne jest to, że gram z muzykami którzy są wybitnymi jednostkami. To jest istotne na scenie, trzeba się nawzajem inspirować. Czasami idzie to w taką stronę, że posługujemy się techniką ‘“Ratuj się kto może”, ale oczywiście bez ryzyka nie ma zabawy. Największy fun jest wtedy, kiedy wylądujemy po jakimś momencie grania w miejscu, gdzie nikt nie wie, co się wydarzyło, ale na tym właśnie polega piękno tej muzyki. Płyta zaraz będzie miała rok. Szykujemy się do kolejnej, jesiennej trasy koncertowej, gdzie już wiem, że te utwory znów zabrzmią zupełnie inaczej. To będzie zupełnie inny świat. Wszystko płynie, że się tak wyrażę.


Czy już jesteście na takim etapie, że to do was zgłasza się część miast, klubów, które chcą was zaprosić na koncert, czy nadal jest to wyłącznie wasza zasługa i wasza ciężka praca, aby taką trasę samemu ułożyć?


Zespół, który istnieje półtora roku, nawet jakby był najlepszym zespołem na świecie, to niewielu się o nim nie dowie. Dlatego rzadko zdarza się, żeby to do nas zwracano się z propozycją zagrania koncertu. U nas jest tak, że sam jestem menedżerem. Pracuję na 2 etaty. Jeden etat to jest granie na instrumencie, bycie muzykiem, a drugi to dzwonienie, pisanie i załatwianie wszelkich kwestii organizacyjnych. Uwierz mi, że nie jest to łatwe załatwić 10-12 koncertów w całej Polsce w 2-3 miesiące. Jest jeszcze kwestia logistyki, wybrania odpowiedniego miejsca, gdzie nie powita cię bar z rozwalonymi krzesłami i beznadziejnym nagłośnieniem, tylko trzeba wybrać miejsca sensowne.


Od samego początku miałeś taki ambitny plan, aby koncertować po całym kraju, a nie tylko po dzielnicach Warszawy nie wychylając się dalej niż do Marek lub Pruszkowa?


Nigdy nie chcieliśmy się ograniczać do grania tylko w Warszawie. Istotą zespołu, który gra taką muzykę, jest to, żeby koncertować. To jest muzyka, która bardziej broni się na żywo, niż na płycie. Ta muzyka “na żywo żyje”. Wiem, brzmi to głupio, ale tak właśnie jest. Jest ogromna dynamika na scenie. Żadna płyta nie odda tego, co się dzieje na scenie. Chodzi o to, że zespół musi grać koncerty i to jest najistotniejsze. Zespół najlepiej się zgrywa na koncertach. Najlepsze zespoły jazzowe są to te, które grają ze sobą od 20-30 lat i ty słyszysz, że oni grają razem. Granie po samej Warszawie nie ma sensu. Tomasz Stańko napisał kiedyś w swojej autobiografii: ,,Ileż mogę zagrać koncertów w Warszawie, w ciągu roku?”. Przyjdą konkretni ludzie na twój koncert, którzy chcą posłuchać konkretnej muzyki, a że muzyka, którą my wykonujemy jest totalną niszą dla szaleńców, bo wejść w taką muzykę to totalne szaleństwo. Dlatego też grać po 1 koncercie w miesiącu w samej Warszawie jest głupotą. Przyjdą ci ludzie na pierwszy koncert, a na kolejnych będzie ich już coraz mniej. Od samego początku wyszedłem z założenia, że albo robię coś na 100 procent i robię coś w największym stylu, na jaki tylko mnie stać, zarówno artystycznie jak i finansowo oraz organizacyjnie, albo nie robię tego w ogóle. Jestem człowiekiem, który wyznacza sobie bardzo poważne cele i wysoko zawiesza poprzeczkę, ale dlatego że tylko wtedy ma to sens. Jest szansa na to, że nastąpi jakiś rozwój. Zespół, który wystartował od zera w styczniu 2012 roku, do sierpnia 2013 ma na koncie 3 trasy koncertowe, wydaną EP-kę własnym sumptem i jeszcze występy na paru festiwalach m.in. na Festiwalu etno jazzowym we Lwowie, jest dowodem na to, że da się, że jednak coś się dzieje.


Nikt nie powie, że trzeba mieć kilku sponsorów, znajomości w każdym możliwym miejscu i ogromny wkład finansowy.


Oczywiście, że tak. Wszystko jest zrobione za własne pieniądze. Kosztuje to ogrom pracy, ale jest to chyba najprzyjemniejsza rzecz, że mogę się dzisiaj z tobą spotkać i ci o tym opowiedzieć, że coś takiego się dzieje. Dla mnie ma to sens, jeżeli mogę się spotkać z moimi kolegami muzykami i mogę im powiedzieć, że właśnie wróciłem ze swojej trasy koncertowej. Zawsze staram się czerpać wzorce z tych największych. Wchodzę na stronę Johna Scofielda, klikam na jego zakładkę z koncertami na żywo i od razu czuje chęć do działania, łapie za telefon i już staram się umawiać kolejne koncerty. Cały czas trzeba pobudzać swój własny element osobowości zwany auto-satysfakcją. Zarówno ja, jak i muzycy z którymi gram, musimy mieć poczucie, że ten zespół ma jakiś sens, że nasza praca nie idzie na marne. Ogromną satysfakcję mam wtedy, gdy np. dostaje od swojego grafika plakat reklamujący naszą trasę koncertową, gdzie widzę te 15 miast, w których zagramy w przeciągu tych dwóch miesięcy. Wspaniałe uczucie.


Jak to się stało, że znaleźliście się w programie 10 edycji Festiwalu Warszawa Singera?


Na wiosnę tego roku graliśmy trasę koncertową. Ostatni koncert tej trasy odbył się w Warszawie w klubie Jazzarium Cafe. Mieliśmy takie szczęście, że zjawił się tam człowiek o nazwisku Janusz Tencer, który jest bratem rodzonym Gołdy Tencer, która jest szefową Teatru Żydowskiego i dyrektorem artystycznym festiwalu Warszawa Singera. Tenże Janusz Tencer był bardzo podekscytowany naszym koncertem i zaprosił nas do takiego ciekawego wydarzenia, jakim był benefis Szymona Szurmieja, na którym to wspólnie z Januszem Tencerem wykonaliśmy piosenkę ,,Let it be” w Teatrze Żydowskim. Piosenkę finałową ze wszystkimi najważniejszymi artystami polskiej sceny muzycznej. Wspaniała impreza. Działo się to w czerwcu tego roku. Pochodną tego wydarzenia było zaproszenie nas na festiwal Warszawa Singera. Dostaliśmy coś na kształt zamówienia, brzydko mówiąc językiem marketingowym. 

fot. Ewelina Lach

Powiedziano wam, co macie przygotować i jak ma to wyglądać?


Tak. Mieliśmy wykonać repertuar, który składałby się z naszych utworów, a w jakiejś części z utworów klezmerskich, utworów żydowskich, przerobionych przez nas na muzykę jazzową. Właśnie spędzam uroczy czas na próbach, gdzie głowimy się, co robić. Mniej więcej wiemy, na czym polega muzyka żydowska. Jest to nam oczywiście znane. Staramy się mieć szerokie horyzonty muzyczne. Nie słuchamy tylko jazzu. Nie mieliśmy zielonego pojęcia, jak się do tego zabrać, ale teraz mogę śmiało powiedzieć, że klarują się już nam jakieś wizje, jak to ma wyglądać. Myślę, że będzie to bardzo ciekawe doświadczenie artystyczne dla nas i dla ludzi, którzy przyjdą posłuchać tego koncertu. Wydaję mi się, że ten koncert, jak na festiwal kultury żydowskiej, będzie absolutnie nieoczywisty. Super rzecz robią organizatorzy festiwalu Singera. To jest trochę skrzyżowanie kultur. Są wykłady, są wystawy, warsztaty muzyczne. Nie ma tylko koncertów muzyki żydowskiej, ale również muzyki jazzowej i około jazzowej.


Festiwal Warszawa Singera trwa od 26 sierpnia. Kiedy i gdzie dokładnie będzie można was zobaczyć na żywo?


Gramy 30 sierpnia czyli w piątek w Składzie Butelek o godzinie 22. Ostatnia impreza tego dnia. Jest to chyba dobra pora, na takie wydarzenie. Serdecznie zapraszam cię na nasz koncert.


Na tyle, na ile znam muzykę żydowską, czy powiedzmy klezmerską, wydaje mi się, że nie jest łatwe zagrać ją wyłącznie za pomocą dwóch gitar i perkusji. Jest to w ogóle możliwe?


Dobrze, że zadałeś to pytanie. Istotną informacją jest również to, że zaprosiliśmy na ten koncert specjalnych gości. Cały ten repertuar klezmerski, przerobiony przez nas, będzie wykonywany razem z naszymi gośćmi, których zaprosiliśmy do tego projektu. Nasz repertuar będzie wykonywany tylko w trio. Natomiast w dwóch numerach zagra z nami Marek Tarnowski na akordeonie, a w kolejnych dwóch na skrzypcach zagra i zaśpiewa Marta Zalewska. To jest piękna rzecz, dlatego że ten repertuar w takim układzie i z takim instrumentarium będzie brzmiał dużo pełniej i jest szansa, że otrze się chociaż o muzykę klezmerską!


rozmawiał Marcin Pietrowski

 

.

Pod Paski

Littera nocet

Zobacz nasze autorskie cykle

Młode Sztuki

Jeden i Pół

Park Sztywnych

Park Sztywnych

.

Na Żywca

loża konesera