Jest ich czworo i zachowują parytet. Są żywym dowodem na to,
że można dać sobie radę grając wiele gatunków muzycznych i nie utracić
własnego, unikalnego brzmienia. A zajmują się działką niełatwą – coverami!
Michał: Bardzo miło
gościć Was w naszym cyklu, opowiedzcie
na początek dwa słowa o sobie. Jest Was dziś dwójka, a nie czwórka. Co
porabiacie w zespole? Kto pierwszy do odpowiedzi?
Dyzio: Słowem usprawiedliwienia… Ja mam strasznie marną
pamięć, generalnie nie pamiętam nic. Dziś pytałem się jak ma na nazwisko nasza
druga wokalistka, aby nie dać plamy w wywiadzie.
Kasia: To prawda <śmiech>.
Dyzio: Jak mamy grać jakiś utwór, to ja czasem czuję się jak
inżynier Mamoń. Rzucają mi jakiś tytuł i tylko przez reminiscencje, że kiedyś
ćwiczyliśmy go już na próbach, wiem co będziemy grali. Ale pamiętam, że
Katarzyna jest u nas organizatorką!
Kasia: Ale nie pamiętasz o koncertach.
D: Bez przesady! No dobrze, więc Katarzyna – pozwolę sobie
zacząć od mojej koleżanki – nie tylko śpiewa, ale organizuje sprawy związane z
występami, czyli mówiąc krótko, daje nam znać gdzie pojechać, komu zagrać i jak
się ubrać.
M: Jak się ubrać? Do
jakiego stopnia?
K: Moim zdaniem wizerunek zespołu jest bardzo ważny, także w
kwestii ubioru. W zespole jest to może najmniej ważna sprawa, ale wszystkie
jego elementy powinny być spójne.
M: Pełna zgoda. ZZ
Top nigdy nie zrobiliby tak dużej kariery, gdyby nie ich brody, podobnie jak
sukcesu nie odniósłby hiphopowiec w koszuli i swetrze.
D: Dlatego nawet się dziś przebrałem! Postanowiłem to
zrobić, bo wiedziałem, że Kaśka mnie zruga, jeśli przyjdę tak, jak się ubieram
na co dzień. Nie żebym chodził goły, ale zakładam zazwyczaj na siebie jakieś
szmaty. A od kiedy kazała mi się wyposażyć w kapelusz stałem się dzieckiem
showbiznesu! Kasia stwierdziła, ze będzie nas stylizować i nic przeciwko temu
nie mamy <śmiech>.
M: Czyli jak Cię
zobaczę w kapeluszu, to znaczy że jesteś…
D: Pod wpływem.
K: To znaczy, że jest wtedy artystą!
M: Zatem kwestie
wizualne i wizerunkowe mamy już za sobą. Wróćmy do Waszych ról w zespole. Kto
się czym zajmuje, a kto do czego się nie zbliża?
K: Jestem wokalem, jednym z dwóch żeńskich wokali.
M: A kolega Ryszard?
D: A Ryszard jest bębnidełkiem. Mam swoje pudełko, na którym
bębnie. Nazywa się ono cajon. Chciałbym powiedzieć, że nie pamiętam co to jest,
ale niestety nawet to sprawdziłem. Jeden z afrykańskich ludów wymyślił cajon po
wywiezieniu przez handlarzy niewolników do Ameryki Południowej. Powstał on
najprawdopodobniej dlatego, że nie posiadano odpowiednich materiałów do
zbudowania skomplikowanego instrumentu perkusyjnego, jego protoplastą może być
zwykła skrzynka. Jest to pudełko, na którym się siada i bębni w przednią
ścianę, do której to ściany przykręcona jest metalowa struna. Zakochali się w
nim muzycy flamenco, a ostatnio stał się dosyć modny poza tym środowiskiem.
M: Nie korci Cię, aby
wprowadzić do zespołu więcej instrumentów?
D: Nie, ponieważ stwierdziłem, że siła tego zespołu tkwi w
prostocie i minimalizmie. Co najśmieszniejsze, nawet o tym nie wiedzieliśmy,
kiedy zakładaliśmy zespół. Dotarło to do nas dopiero po pierwszych koncertach i
relacjach odbiorców. Pytali „jak to jest, że wchodzicie na scenę, trudno
dopatrzeć się instrumentów – kawałek gitary, jakieś pudło – i nagle staje się i
głośno i mięsiście?” Po prostu okazało się, że Hipolit, który jest na pozór
normalnym gitarzystą, wcale nim nie jest.
M: I tak dochodzimy
do kolejnego członka zespołu. Hipolit – gitara.
D: Tak, Hipolit jest o tyle genialnym muzykiem, że
znakomicie radzi sobie w improwizacji – nie zastanawia się nad szukaniem
dźwięków, ma pełen polot. Wystarczy zaśpiewać mu trzy nuty a on zaproponuje
Tobie coś całkowicie odmiennego. Ja wciskam czasami swoje trzy grosze
harmoniczne i twórcze, bo mam małe zacięcie reżyserskie. Powiedzmy, że lubię
ogarniać całość i patrzeć z lotu ptaka. Kiedy gitarzysta i wokalista marzą o
czymś, to ja potrafię to niszczyć.
M: Niszczyć?
D: Niszczyć, czyli powiedzieć „stop!”. Nie marzmy wszyscy w
odrębnych kierunkach, bo się wymażemy…
M: Czy to kwestia
zmysłu...
D: Zamordystycznego?
M: Nie, myślałem
raczej o wykształceniu muzycznym.
D: Być może, przez kilka lat kompozycji i budowania przy
użyciu komputera ściany dźwięku, złożonej z dęciaków, z instrumentów
szarpanych, klawiszowych, perkusyjnych, zacząłem nabierać oglądu, który
pozwalał mi stwierdzić, że czegoś jest za mało, za dużo albo że należy to
zatrzymać, bo zrobiło się nudne.
M: A druga wokalistka
to?
K: Dominika. Jeżeli o Dominikę chodzi, to ja ogromnie sobie
cenię nasze zróżnicowanie wokalne, dzięki czemu, a może pomimo czego, świetnie
ze sobą współgramy. Tak jak przy Emeli Sande, którą Dominika robi genialnie,
wręcz obłędnie – cały utwór płynie, a przy tym jest niezwykle emocjonalny i intymny
zarazem. Natomiast co do Dyzia, to
chciałabym dodać, że bardzo rozumie w muzyce właśnie emocje. Jak robimy nowy
kawałek, to dba o to, aby miał on nastrój, punkt kulminacyjny i aby ten nastrój
rósł.
M: A potem Hipolit
wchodzi z solówką?
D: Hipolit przoduje, umówmy się: on jest opoką zespołu. On
buduje tę muzykę, a ja sobie patrzę z takiego fotelika z lornetką, a co by
było, gdybyś zagrał to odwrotnie? Wtedy dotykamy tematu, czym się tak naprawdę
zajmujemy! Śpiewamy i gramy covery, jak wszyscy albo większość wykonawców,
którzy zaczynają lub nie mają pomysłów. <śmiech> Ale my staramy się te
covery robić tak, że niekiedy odbiorca nie wie absolutnie o co chodzi, chłonie
muzykę, a potem dowiaduje się „Aaa! Tak to oni zakombinowali!”. Bo utwór ma na
przykład przekoszone metrum.
K: Bardzo fajnym pomysłem Dyzia było to, aby mieszać dwa
utwory. Jeżeli zgadzają się one rytmiką, przechodzimy płynnie z jednego do
drugiego lub cytujemy to, co ludzie znają.
D: Dyzio tego nie wymyślił, bo to stara rzecz jak świat! Ja
po prostu chronicznie nie lubię utworów przełożonych jeden do jednego,
powtórzonych, zaśpiewanych tak samo, z tymi samymi ozdobnikami, w tej samej
tonacji, z dodanym na końcu „i proszę jak ładnie odtworzyłam czyjąś pracę”. Z
drugiej strony kompletnie nie rozumiem dlaczego ludzie przychodzą nas słuchać,
bo…
K: Lepiej to skasujmy! <śmiech>
M: Usunę w redakcji,
ale dajmy spróbować Dyziowi.
D: …bo nie jesteśmy morderczo perfekcyjni. Każdy kto ma
jakieś przygotowanie muzyczne może nam wytknąć błędy, powiedzieć, że coś jest
nie tak. Ale coś jest w tych wokalach, które są bardzo zróżnicowane. Kasia ma
niesamowite doły i lwi wygar, potrafi postawić włosy jak na reklamie pewnego
batona z lwem. A Dominika ma głos bardziej kryształowy, delikatny, softowy i
zderzenie tych dwóch głosów, plus nasze instrumenty – gdzie nie ma gitary
basowej, prowadzącej doły, co łata Hipolit (plus ja mu przeszkadzam) –
powoduje, że te cztery osoby na scenie nagle generują jakąś energię. Zdaję
sobie sprawę, że brzmi to trochę jak takie gadanie o duchach, fusach, wróżbach
i ziołach, a jednak coś w tej muzyce jest. Ja po pierwszym koncercie byłem
zniechęcony, że coś nam nie idzie, że coś idzie krzywo, narzekacz mi się
włączał, a ludzie przychodzili mówili „Daj spokój! To ze sceny daje czadu”.
Więc zacząłem się uczyć nasz zespół lubić!
M: Wykaraskałeś się
bardzo dobrze z odpowiedzi. A jak się poznaliście, jak doszło do założenia
zespołu?
K: To w ogóle nie był pomysł zakładania zespołu. Wstyd się
przyznać, ale… chodziłam swojego czasu na karaoke.
M: Nic w tym
strasznego, byłem dwa razy na czymś takim i bardzo mi się podobało. Znajomym
trochę mniej…
K: Jako osoba uzależniona od muzyki i śpiewania musiałam się
gdzieś wyżywać. Właściciel tego klubu powiedział mi, że w środy ma wieczory z
muzyką na żywo i bardzo chciałby, abym wykonała recital składający się z
dziesięciu piosenek.
D: A ja muszę wprowadzić jednocześnie drugi wątek.
Spotkaliśmy się z Kasią kiedyś i gdzieś na jakimś karaoke, ja nawet tam
śpiewałem – o czym niech nikt nigdy nie wspomina – i powiedziałem jej „a
wpadnij do Składu Butelek na Pradze, bo są tam czasem jam session w czwartki,
na których przesiaduję. Kasia trafiła na
Pragę, zaśpiewała kilka numerów i w tym miejscu zbiegają się nasze wątki.
K: I tu wracamy do mojej historii. Zgodziłam się przyjąć
propozycję recitalu, ale zostałam bez zespołu, bo z podkładami muzycznymi
głupio się pokazać. Muzyka na żywo, to muzyka na żywo i wtedy odezwałam się do
Dyzia. Dyzio odezwał się z kolei do Hyzia, czyli Hipolita i chłopcy się
zgodzili. Miała być to jednorazowa rzecz, ale jak zagraliśmy recital, to
dokładnie tego dnia dostaliśmy dwie propozycje, aby zagrać na kolejnych
imprezach.
D: Plus uruchomiła się wtedy Dominika, która powiedziała „ja
też chcę recital! Ja też chcę recital!”. Dziewczyny znają się od miliona lat!
K: Dyzio, bo to moja siostra cioteczna…
D: Ach, słusznie!
K: Puentując, był to kolejny przypadek, że zostaliśmy
zespołem. Recital składał się z dziesięciu coverów od lat 30stych, do lat
współczesnych. Dopiero po tych recitalach stwierdziliśmy, że jeśli mamy coś
robić, to musi być to profesjonalnie zrobione, dlatego zespół i to już na
poważnie, powstał po tych występach.
M: I przechodzimy do
ważnego pytania na mojej liście! Czy próbujecie się nagrywać, bo miałem bardzo
duży problem, aby natrafić na Wasze nagrania.
D: Otóż to! Bo naszym nadrzędnym celem jest to, aby nikt nas
w życiu nie usłyszał! <śmiech> To jest najnowsza metoda uprawiania
sztuki.
K: Metoda introwertyczna! To ja powiem moją wersję a potem
Ty swoją.
D: Ok!
K: Prawda jest taka, że Dyzio jest perfekcjonistą. Mamy parę
fajnych nagranych numerów, ale zdaniem Dyzia jeszcze trzeba wprowadzić kilka
poprawek.
D: No... prawie dobrze powiedziałaś. Zrobiłem się jeszcze
bardziej hitleryczny po tej wypowiedzi, a to nie tak do końca, ponieważ scena
pewne rzeczy wybacza, a razem z Hipolitem twierdzimy, że jak już się wchodzi do
studia, to albo jest to dobre, albo jest to obarczone pewnymi
niedociągnięciami. Można jeszcze heblować to na maszynie i potem czuć się nie
fair z tym, że muzyka została dostrojona komputerem. Uważam po prostu, że to
nie jest ten typ popowego śpiewania, że możemy sobie pozwolić na wyciąganie w
studio i brzmieć na płycie zupełnie inaczej niż na koncercie.
M: Ale mimo to
dostajecie dużo propozycji koncertowych.
K: Przez pewien czas informacja od nas rozpowszechniała się
tylko drogą pantoflową, marketingiem szeptanym. A później zrobiliśmy ofertę
swojego zespołu, którą rozesłaliśmy w różne miejsca. Szczęśliwie wszystko jakoś
płynie udaje nam się rozwijać. Działa to w dużej mierze tak, że zagramy raz,
zobaczy nas kilka osób, podobamy się ludziom i biorą nas dalej.
D: Ja byłem w szoku! Zabierają nas, cieszą się, jeszcze
klaszczą... To bardzo miłe! <śmiech>
M: A jak byście w
takim razie opisali profil zespołu?
K: …nie ma szans na stylizację tego zespołu w żadną stronę.
D: Prawda jest taka, że wszyscy kochamy muzykę całą i bez
wyjątku. Jak się umówimy, że śpiewamy coś ze staropolskiego folkloru lub
Bogurodzicę, to dziewczyny to zrobią. One nie boją się niczego. Hipolit i ja
lubimy natomiast totalne spontaniczne granie, czyli zabawę w improwizację.
Zaczynamy grać jedno, a potem może zdarzyć się wszystko: flamenco, muzyka
irlandzka zamieniająca się w rockowe granie, Pink Floyd, Reggae.
K: Aby pokazać Tobie i wszystkim jak bardzo różny mamy
repertuar, pozwolę sobie tylko wymienić kilka moich ulubionych pozycji. Będzie to na pewno „Respect” Arethy Franklin czy “Son of a Preacher Man”
Dusty Springfield. Kawałki Dominiki to z kolei Emeli Sande z „My Kind of
Love” albo prawdziwa perełka „Toxic” Britney Spears. Na każdym koncercie
uprzedzam widzów, żeby dali nam tylko jedną szansę, ale potem są naprawdę
pozytywnie zaskoczeni – słowem: w Britney nie ma nic z Britney. Poza tym
śpiewamy rzeczy od Adelle po Raya Charlesa i Spice Dirls. Nie boimy się
wykorzystywać nawet popowych szlagierów, które zmieniamy na własną modłę.
M: A przyszłość?
K: Moim życzeniem jest, abyśmy
zrobili na początek 3 własne utwory, które będą dodatkami do coverów granych na
imprezach zamkniętych. Pracujemy już nad swoim pierwszym utworem.
M: Czy drugi członek się zgadza?
D: Oczywiście!
M: W takim razie życzę Wam mnóstwo wytrwałości, sukcesów i bardzo,
bardzo dziękuję za rozmowę!
rozmawiał Michał Jóźwiak
fotografowała Ewelina Lach