Wróciłem do
domu, ale nie zabawiłem w nim długo. Na dobrą sprawę dłużej do niego wracałem,
niż finalnie w nim spędziłem. Jakiś uprzejmy jegomość w kaszkiecie wyjechał na kilku pasmową
trasę dorożką z kulawym koniem. Samochody wlokły się niemiłosiernie, więc
zacząłem oglądać modrzewie rosnące po obu stronach ulicy dla zabicia czasu.
Nie
minęła czwarta, a ja już maszerowałem długim korytarzem, oglądając
wiszące na ścianach obrazy. Swoje rzeczy zostawiłem przy zabytkowym zegarze z
kukułką, pamiątce rodzinnej, której nie miałem odwagi wyrzucić. Lubiłem stare
rzeczy a ten zegar dodatkowo kontrastował z resztą względnie nowoczesnego
wnętrza. Nazywam je "nowoczesnym" trochę na wyrost, mając na myśli
skromną liczbę mebli, jaką posiadałem. Wciąż się nie zaaklimatyzowałem.
Usiadłem
w bujanym fotelu i zacząłem znudzony obracać w dłoni zielone jabłko ale moja
uwaga koncentrowała się na innym jabłku, tym znajdującym się w miejscu twarzy
mężczyzny noszącego melonik, który widniał na obrazie wiszącym nad
kominkiem. Całe zmęczenie wyparowało i choć wielokrotnie zamykałem oczy, same się otwierały. Gdy zadzwonił telefon, brałem właśnie
prysznic.
-
Skaucie, mógłbym mieć do Ciebie niewielką prośbę?
Woda
z moich włosów kapała na słuchawkę. Poznałem głos Lucjana ale nie bardzo miałem
ochotę poznawać szczegóły jego prośby. Ten człowiek wciąż pakował się w jakieś
tarapaty, z których on wychodził bez szwanku a ja kończyłem w szpitalu.
-
Co się stało?
-
Odebrałbyś mnie spod "Jedynej"? Obawiam się, że nie powinienem
prowadzić w tym stanie. Prawa jazdy mi drugi raz nie zabiorą, ale mogę kogoś
potrącić. Mogę na ciebie liczyć?
Lucjan uwielbiał "Jedyną", ale nieszczególnie to rozumiałem. Ciągle bywał w
jakichś knajpach, ale tylko tę odwiedzał regularnie. Myślę, że to sentyment, bo
bywali tam z ojcem mojego ojca, który dla mnie był równie wielkim, co nieznanym
bliżej człowiekiem. W "Jedynej" serwowali przyzwoity rostbef ze
szparagami, obowiązkowo polany sosem z gorgonzoli, a dzięki regularnie
zapraszanym kapelom częściej od alkoholu sączył się tam jazz. Osobiście, nawet biorąc pod uwagę te wszystkie czynniki, nie rozumiałem fenomenu.
Wytarłem
się i przebrałem w białą koszulę. Szukając w szafie cieńszego płaszcza,
zerknąłem w lustro. Czegoś brakowało, więc postanowiłem zwyczajowo zwyczajowo podwinąć rękawy, by znów poczuć się jak "ja". Wziąłem kluczki,
tym razem już od swojego wozu i wyszedłem. Uśmiechnąłem się, gdy przywitał mnie
znajomy dźwięk pracującego silnika ale byłem w pełni świadomy infantylności tegoż zachowania.
Ulica
biegła wzdłuż torów a podjazd przed "Jedyną" wypełniony był
samochodami. Fordy, Chevrolety, jeden Pontiac i jeden Oldsmobile z 34. Ten
ostatni przykuł moją uwagę, ale kątem oka lustrowałem chodnik i podjazd. Jakiś
zawiany człowiek próbował z gracją jednonogiego łyżwiarza dojść do samochodu,
co najpewniej nie uda mu się w trakcie kilku najbliższych kwadransów. Lucjan musiał
bawić jeszcze w środku i wykorzystując możliwość podwózki wychylał pewnie kolejne kieliszki.
Zaczerpnąłem ostatni haust czystego, wieczornego powietrza, które wypełniło płuca przyjemnych chłodem i wkroczyłem w gęstą zupę zmieszanych aromatów przypraw
korzennych taniej whiskey.
Gdy
znalazłem się w środku, wszyscy goście na mnie popatrzyli. Zapadła
cisza. Wkraczałem do szemranej elity stałych bywalców tego omijanego przez zwykłych ludzi miejsca.
Szybko otaksowałem przestronne wnętrze, urządzone w stylu art deco. Na co
drugim talerzu był rostbef polany gorgonzolą, jedyne serwowane tutaj danie. Nigdzie
nie było widać Lucjana. Wyczułem, że lepiej obejść się bez gwałtownych ruchów. W najlepszym wypadku wyrzuciliby mnie
przez przednią szybę "Jedynej", ku uciesze lokalnego szklarza, którego twarz zresztą
mignęła mi gdzieś przy barze. Nie przesadzam, sam widziałem, jak kiedyś ktoś wyfrunął
z "Jedynej" wprost do kałuży błota na podjeździe. Zasada była prosta- jeśli
miałeś pieniądze i przestrzegałeś lokalnych konwenansów, mogłeś smacznie zjeść
w eleganckim miejscu i poznać przy okazji kilku znaczących coś ludzi. W innym
wypadku czekała cię wizyta na ostrym dyżurze.
Błądziłem
wzrokiem, ale atmosfera robiła się trochę napięta, więc przyjąłem najbardziej
obojętną postawę na jaką było mnie stać i zrobiłem kilka kroków przed siebie,
kiedy moje oczy trafiły na pewną okropną mordę. K. J. Cobb. Jakiś rok temu obaj byliśmy zaangażowani w
pewną sprawę, w efekcie której Cobb spędził kilka miesięcy w zakładzie
zamkniętym. Wyłącznie z mojej, jak twierdził, winy. Nie wiedziałem, go odkąd
wyszedł. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę, a potem Cobb się poderwał. Był
wyższy ode mnie o głowę i miał dłonie rozmiaru bochenków chleba. Posłałem mu
najbardziej przyjacielski uśmiech na jaki było mnie stać.
-
Kogóż my tu mamy, przyjacielu? Fantastycznie, że wpadłeś!- fałsz aż wylewał się z ust tego człowieka.
-
Też się cieszę, ale zabawię tylko chwilę.
-
Dobrze gadasz. Wypij sobie kielona, potem wyjdziemy. Sam Ci go nawet postawię,
bo przez następne tygodnie będziesz mógł pić tylko przez słomkę.
-
Skoro stawiasz...
Wspominałem,
że przez Lucjana często kończę nieźle poturbowany? Tym razem miałem jednak
szczęście, gdyż usłyszałem za swoimi plecami jego głos spokojny głos.
-
Nie ma mnie kilka minut, a Skaut już zaczepia gości? Siadaj, Cobb, do kurwy nędzy.
Cobb zmiął w ustach przekleństwo. Nie był tak dużym graczem w tym świecie przegranych jak Lucjan, więc zwlekał chwilę, a potem udał, że sięga po coś z drugiego końca
stołu i usiadł, zerkając na nas, gdy podchodziliśmy do baru. Czułem znużenie.
-
Co to za historia z Cobbem? Gdybyś znalazł się w zasięgu jego łap, pewnie już starałbyś się wyciągnąć z szyi wbity tam widelec.
-
Stare dzieje. Długo tu siedzi?
-
O ile wiem to pije od rana, bo wczoraj wyszedł.
Głos,
postawa- nic nie sugerowało, że Lucjan jest pijany. No, może poza bijącym od niego smrodem wypitych galonów wódy. Trzeba mu przyznać, że nawet w tym stanie robił wrażenie. Był jak szeryf z zapomnianego przez Boga miasteczka na pograniczu, z którego uciekają nawet bezdomne psy. Charyzma, godność i wytrwałość wylewała się z jego zaczerwienionych oczu.
-
Siadaj, chłopcze. Wypijemy coś się a potem mnie odwieziesz. Dwie podwójne, proszę.- cześć zdania była adresowana do mnie, część do kelnera.
-
Wolałbym nie.
-
Już zamówiłem, a ten uprzejmy dżentelmen za barem już nam nalał. Nie zostawiaj
mnie z tym samego, bo dziś pierwszy raz w życiu będę seplenił, tłumacząc się przed żoną z kilkunastu godzin spóźnienia na śniadanie.
Przed
nami wylądowały dwie szklanki.
-
Co w pracy?
-
Masz na myśli te podchody?
-
Słucham?
Zrezygnowałem.
Nie chciałem wdawać się w dyskusję na temat moich domniemanych obowiązków. Nie musiałem
pracować, ale te zlecenia trzymały mnie w ryzach. Pozostawałem skupiony, nie
rozleniwiałem się i łatwiej było mi organizować sobie czas. Pomyślałem o
Walterze, który być może miał go za dużo i odstawiał jakieś dziwne
przedstawienia w lokalnych klinikach. Popatrzyłem na Lucjana i myślałem o tym,
skąd w jego chudym ciele bierze się tyle siły do ciągnięcia tego wszystkiego. Lucjan wziął do ręki szklankę, co oznaczało mniej więcej tyle, ze
zaraz wzniesie swój zwyczajowy toast.
-
Za tych, co są na morzu - powiedział, a potem przechylił szklankę nad stojącą
koło nas doniczką na tyle, żeby trochę
zawartości podlało kwiat. Zawsze to robi.
-
Byłem dziś na terapii AA.
-
Słucham?
-
Zlecenie.
-
A, to w porządku. Te terapie to straszne badziwie. Ludzie chodzą tam po świstek
i nadal chlają.
-
Wiem. Kwitek załatwia sprawę.
-
Otóż to, ale zostawmy te banalne formułki. W każdym razie, jakie masz zlecenie?
-
Szukamy...
-
Albo wiesz, co poczekaj. Mam pomysł. Weźmiemy tutaj butelkę czegoś mocnego, z
wyższej półki i pojedziemy do Ciebie.
Bezczelnie się wproszę, a ty mi nie zabronisz. O wszystkim opowiesz mi, jak znowu rozsiądę się na tym podczepianym do fotela sufitu..
- Zrzygasz się, jak na nim usiądziesz.
- Nieładnie tak kłamać. Nigdy nie mam problemów z żołądkiem. Nigdy.
Wyszliśmy
spokojnie "Jedynej'. Nikt nie zwracał nam głowy. Założyłem, że w tym
stanie Lucjan szybko odpłynie, bo z pewnością postanowi otworzyć trzymaną pod
pachą butelkę jeszcze w samochodzie. Patrzyłem jak idzie sobie spokojnie przez
podjazd i zapina guziki nieprzyzwoicie drogiego płaszcza. Lucjan miał szczególny
typ chodzenia. Nie chodził tak jak normalni ludzie, zgarbiony albo
wyprostowany, nic z tych rzeczy. On szedł tak, jakby mógł przejść przez ścianę.
Jego przyprószone siwizną włosy, zawsze elegancko przycięte, tym razem
sterczały jakoś dziwnie na boki.
-
Cadillac z 61? Kiedy ty go kupiłeś?- zapytał mnie jak wsiadaliśmy.
-
Jakieś dwa tygodnie temu.
-
I nie pochwaliłeś się wcale? Co za zniewaga...- Lucjan już siłował się z korkiem
od butelki. Uśmiechnąłem się na myśl sprawdzającego się właśnie proroctwa.
-
Jakoś nie było okazji.
-
I do tego wściekle czerwony...- Lucjan popatrzył na zegarek.- Jedź przy torach
prosto, chcę coś sprawdzić.
Ruszyliśmy.
Noc była przyjemna i ciepła, w oddali zaczynała się jednak materializować mgła.
Włączyłem radio. Mój pasażer stracił zainteresowanie butelką i zaczął wpatrywać
się za okno. Potem poderwał się do góry na widok niemrawo maszerującej po torach postaci.
-
Skaucie, zatrzymaj się. Podrzucimy mojego kolegę.
Pierwszy
sygnał ostrzegawczy. Lucjan nie mówił o nikim, kogo naprawdę lubił per
"kolega". Zatrzymałem się jednak, ciekawy rozwoju wypadków. Facet,
którego nie rozpoznałem, był fryzjerem, czego domyśliłem się z dalszego biegu
wypadków.
-
Siemasz, Turlej! Wsiadaj, podrzucimy Cię.
Turlej
ewidentnie nie był przekonany. Zgaduję, że nie byli z Lucjanem w komitywie. Po
chwili jednak się skusił.
-
Co tam słychać w kolorowym świecie, Turlej?
-
Eee... Z rzeczy, o których możesz nie wiedzieć, przychodzi mi na myśl tylko
sprawa tych dzieciaków, rekonstruktorów. Tych, co przyjeżdżają na lokalny
poligon i odkopują różne rzeczy. Klamry od pasków i takie tam... - początkowo
niemrawy Turlej poczuł się trochę pewniej i oparł się o zagłówek.- Widzicie,
odkopali człowieka. Sztywnego, znaczy się. Nie wiem kogo, wiem, jednak, że był
sztywny niezbyt długo. Miesiąc może. Powiadomili policję. Wyobraźcie sobie, że
teraz ścigają tych dzieciaków za zabójstwo, bo niby "morderca zawsze
wraca na miejsce zbrodni". Jeden nawet dostał pałą po łbie, wyobrażacie to
sobie? Wyobrażacie? Lokalna prasa ma w poniedziałek opublikować artykuł,
nazywając ich młodymi potworami. Bogu ducha winne młode debile a tu taki sztos.
Lucjan sprawiał wrażenie bardziej zainteresowanego okolicą, którą świetnie zresztą
znał, niż historią opowiadaną przez Turleja. Odezwał się w końcu:
-
Ile masz przy sobie, Turlej?
-
Czego ile?
-
Pieniędzy.
-
Jak to pieniędzy?
-
Nie lubię cię, Turlej.
-
Co?
-
To co słyszałeś. Źle mnie obciąłeś, frajerze. Myślę, że należy mi się
rekompensata.
-
Zwariowałeś, człowieku?- Turlej nie bardzo wiedział, co się dzieje, więc wziął
sytuację za żart. Biedny głupiec roześmiał się.
Lucjan zupełnie stracił zainteresowanie rozmową. Patrzyłem na drogę, ale wiedziałem co
się zaraz stanie. Nie pomyliłem się, po samochodzie rozszedł się dźwięk ubijanego na obiad steku, a potem zobaczyłem w lusterku trzymającego się za
twarz Turleja i Lucjana, który bez specjalnego zażenowania wyciąga z nieswojego
portfela parę setek. Nieźle trafił.
-
Wiesz co, Turlej? Wypierdalaj.
Zanim
zdążyłem się zorientować co właściwie się stało, zobaczyłem jak boczne drzwi od
mojego Cadillaca otwierają się i wypada z nich zalany krwią Turlej przy
ewidentnej pomocy Lucjana, która przybrała postać dwóch energicznych kopnięć.
Zacząłem hamować, zbyt późno, by na cokolwiek się to zdało. Bezradnie patrzyłem jak Turlej toczy się po
drodze.
-
Coś Ty, do cholery, zrobił? Przywalić facetowi, to jedno, ale wyrzucać go z
rozpędzonego samochodu?
Ile
ja mogłem wtedy mieć? Z 30 mil na godzinę? Może 30, może 27. Nie jechałem
szybko, bo dopiero mijaliśmy skrzyżowanie.
-
Dobrze, dobrze! Hamuj! Pierdolnę go jeszcze drzwiami.
- Zwariowałeś?
Puściłem
hamulec i wcisnąłem gaz a mój pasażer patrzył, jak Turlej mozolnie staje na
nogi. Cieszyło mnie, że biedny bydlak jest w stanie sam się podnieść. Chwilę
jechaliśmy w milczeniu. Myślałem o Walterze, Cobbie i całej reszcie tego bajzlu.
Ciekawiło mnie też czy coś wynikło z obserwacji Maurice'a.
-
Wiesz co, Lucjan? Powiedz mi, kto potrzebuje wrogów jeśli ma takich przyjaciół?