Udało mi się przeczytać połowę Mobiego Dicka. Wyczyn, prawda? Nie było łatwo, ale przygotowywałem
się do tego zadania już od najmłodszych lat. Czytać uczyłem się na komiksach z
Kaczorem Donaldem. Jako dziecko w każdą środę biegłem do kiosku i kupowałem
cieniutki zeszycik, po kilku latach miałem tych gazetek naprawdę pokaźny stos.
Pewnego dnia ojciec zabrał mi moje komiksy, bo spędzałem nad nimi zbyt dużo
czasu, i oddał je dziadkom, żeby użyli ich do rozpalania ognia w piecu. Mój
ojciec nie miał zbyt dużego poszanowania dla komiksów.
Od tamtego tragicznego dnia minęło kilkanaście lat, kiedy
jako ufny w potęgę akademickiego dyskursu student wkroczyłem na spotkanie z
promotorem i z pewną nieśmiałością oznajmiłem, że chcę pisać pracę na temat
tłumaczenia komiksu. W odpowiedzi usłyszałem, że dobrze, że temat ciekawy, że
trzeba by zacząć od tego, że komiks jest adresowany do ludzi niewykształconych
i mało inteligentnych... A niespełna miesiąc wcześniej zaznaczyłem w zbiorze
felietonów deklarację Umberta Eco: „Mogę całymi dniami czytać Biblię, Homera i
Dylana Doga”. O Dylanie Dogu wiedziałem wtedy tylko tyle, że to sztandarowy
komiksowy produkt eksportowy Włoch. Teraz,
po przeczytaniu wszystkich wydanych w Polsce zeszytów, mogę powiedzieć kilka słów więcej.
Główny bohater serii, tytułowy Dylan Dog, jest detektywem
mroku – specjalistą od spraw z pogranicza świata realnego i świata horroru, a
także niepalącym wegetarianinem, abstynentem, raczej pechowym kochankiem i
modelarzem-amatorem. Jego asystentem jest niejaki Groucho Marx, warszawiakom
znany jako źródło cytatu na ścianie Empiku przy Marszałkowskiej, niektórym
dinozaurom i fetyszystom Wikipedii jako amerykański komik. Te elementy Tiziano
Sclavi wymieszał w odpowiednich proporcjach, by zaserwować czytelnikowi
nastrojową, przepełnioną akcją i humorem serię opowieści, w których co
bystrzejsi dostrzegą liczne aluzje i klisze. Typowe zawiązanie fabuły wygląda
mniej więcej tak: zrozpaczona dziewczyna odnajduje biuro Dylana – na policji
nikt nie wierzy w jej historię, decyduje się więc na konsultację z detektywem
mroku – szybko jednak zaczyna żałować tego pomysłu. Kiedy próbuje salwować
się ucieczką przed natrętnym okularnikiem zasypującym ją żartami w rodzaju: „Napisałem
narzeczonej tyle listów, że zakochała się w listonoszu”, trafia w drzwiach na
wysokiego, szczupłego mężczyznę ze skwaszoną miną, który przedstawia jej się
jako Dylan Dog, przeprasza za swojego nieznośnego asystenta, zaprasza do salonu
i słucha jej opowieści z uwagą i empatią, klientka jest bowiem bardzo piękna.
Zaraz, zaraz! – ktoś mógłby rzec – Czy ja już czegoś podobnego nie słyszałem (nie słyszałam)? Był przecież taki wielki, czerwony gość z dużą spluwą, który zajmował się sprawami paranormalnymi! To prawda, ten gość nazywał się Hellboy, pochodził z piekła i pracował dla organizacji B.P.R.D. odpowiedzialnej za bezpieczeństwo Ameryki i świata. Dylan Dog jest dużo bardziej ludzki – boi się latać samolotami, miewa podły nastrój kiedy brakuje mu drobnych na telefon, demoluje mieszkanie kiedy dowiaduje się, że pielęgniarka, którą miał na oku, ma narzeczonego. Pracuje na własny rachunek, a jego mroczny rodowód sięga banalnego, ziemskiego piekła – pracy w londyńskiej policji, z której zostało mu kilka kontaktów i nieufność wobec funkcjonariuszy.
Jest jednak pewne podobieństwo pomiędzy tymi dwoma seriami –
obie zapraszają dorosłego czytelnika w świat dziecięcych strachów: wampirów,
szkieletów, morskich stworów i czarownic. Obie wykorzystują nasze upodobanie do
obcowania z tajemnicą, przemocą i wszelkiej maści obrzydlistwami, ale także to,
że lubimy opowiadać w kółko te same historie, dodając coraz więcej pikantnych
szczegółów. Na swój sposób autorzy obu tych serii puszczają do czytelnika oko,
jednocześnie dostarczając pełnowartościowe horrory. Nic zatem dziwnego, że do
amerykańskiego wydania Dylana Doga okładkę narysował właśnie Mike Mignola (jego
okładek użyto też w polskich wydaniach). Jednak przy wszystkich podobieństwach,
Dylan Dog wydaje się postacią lepiej dostosowaną do potrzeb europejskiego
czytelnika: aluzje do innych utworów są bardziej erudycyjne, fabuły bardziej
eklektyczne, poczucie humoru bardziej intelektualne i absurdalne.
Wracając jeszcze na chwilę do cytatu z Umberto Eco. Polski
wydawca (Egmont) nie oparł się pokusie umieszczenia go na okładce. To
zrozumiałe, nawet pomimo tego, że słowa te w oryginalnym felietonie pojawiają
się w nieco innym kontekście (są rzeczy, których nadmiar szkodzi nam szybko,
np. nadmiar spaghetti, i są rzeczy, których nadmiar odczuwamy dopiero przy
ogromnej dawce, np. nadmiar lektury Dylana Doga). Ale powoływanie się w drugim
(na trzy) cytacie na tę samą wypowiedź Eco sprawia wrażenie, jakby po prostu
brakowało chwalących ten komiks. Jeśli Egmont będzie kiedyś przygotowywał
drugie wydanie komiksów z tej serii, polecam siebie jako źródło pochwał: „Dylan Dog jest super!”
autor: Stanisław Butowski