Relacja z Open'er Festival cz. 1
Największy polski festiwal muzyczny, czyli Open'er Festival
już za nami. Przed koncertem Pearl Jam na scenie głównej organizator
wydarzenia, prezes Alter Artu Mikołaj Ziółkowski mówił o roku zmian. I
właściwie to najlepiej oddaje tegoroczną edycję.
Zmiany dało się zauważyć już pierwszego dnia na wejściu. Nowy
kolor opasek i scen (wiadomo, trzeba było pożegnać się z zielonym, który
odszedł w zapomnienie razem ze sponsorem tytularnym, czyli Heinekenem) oraz
kilka braków i nowości na terenie. Przepadł gdzieś diabelski młyn, który był
elementem tylu instagramowych zdjęć zachodu słońca. Pojawiło się za to siano.
Przepraszam bardzo – instalacja artystyczna, do której obejrzenia ustawiały się
kolejki. Sztuka jednak nie zagrzała długo miejsca, bo w połowie festiwalu
instalacja z siana się rozpadła. Wytrzymało za to stojące niedaleko i
powodujące niemiłosierne rezonowanie dźwięków ze sceny Here & Now Muzeum
Sztuki Współczesnej. A, zapomniałabym o zmianie najważniejszej. Kupony za 3 zł
zostały zastąpione kuponami za 4 zł, co spowodowało, że cena wody z dodatkiem
piwa wzrosła do przerażających 8 zł.
Jednak na Festiwalu podobno najważniejsza jest muzyka, więc
przejdźmy do niej. Mój pierwszy dzień Open'era zaczął się od występu polskiej
kapeli Eric Shoves Them in His Pockets, która przyzwoicie odegrała swój
materiał i żartobliwie pogadała z publicznością. Widać było nieco zniechęcenia,
widocznie panowie z zespołu czują się już zbyt popularni jak na tak wczesną
godzinę, na którą naturalnie przychodzi
mniejsza publiczność. Następnie przeniosłam się na kolejny polski występ, czyli
Pablopavo i Ludziki. Tym razem zaangażowania było dużo więcej, żarty sypały się
ze sceny jak na występie kabaretu, a muzyka była na wysokim poziomie.
Synkretyzm gatunkowy zespołu na pewno niejednego zachęcił do zagłębienia się w
jego twórczość, a ci już zaznajomieni przeżyli chwile miłego chillu w słońcu na
miękkiej trawie. Bo nie da się ukryć, że był to raczej koncert „siedziany”.
Po tych dwóch występach zaczęło się już bardziej
„zagranicznie”. Interpol dał bardzo przyzwoity występ, chociaż jego członkom
zabrakło nieco scenicznego zwierza – niestety, zagranie utworów w sposób dobry
to jeszcze nie wszystko. Publiczność bujała się więc rytmicznie, ale nie
odniosłam wrażenia, że kogokolwiek ten występ porwał. Szkoda, bo Interpol
zdecydowanie ma potencjał na energiczny występ, a wyglądało to momentami jak zawstydzona
początkująca kapela na koncercie podczas szkolnej gali. Równolegle grały
Metronomy, przez co zdążyłam na zaledwie kilka minut ich występu.
Wystarczająco, żeby dać się ponieść kołyszącym rytmom i zaczarować dekoracjom z
podświetlanych kolorowych chmurek.
Wreszcie przyszedł czas na gwiazdę wieczoru, The Black Keys.
Ten występ można określić jednym, krótkim słowem: zawód. Materiał z albumów
zapowiadał jazdę po bandzie, igranie z ogniem i deszcz meteorytów. Fani dostali
jednak dziwną papkę złożoną z wyjątkowo irytujących wizualizacji (rozumiem
potrzebę efektów specjalnych w postaci przebarwień na wideo i efektów lo-fi,
ale powodowane przez nie opóźnienie sprawiało, że widzowie stojący dalej od
sceny mieli wrażenie rozmijania się dźwięku z obrazem), bezemocjonalnego
grania, zerowego kontaktu z publiką (powtarzane frazesy to trochę mało, jeśli
nie dajesz z siebie prawie nic poza tym) oraz niezręcznych przerw. Po każdym
kawałku następowało wyciemnienie i wyciszenie trwające kilka minut, w czasie
których fani nie wiedzieli co ze sobą zrobić. Gdzie oni poszli? Siku? Na piwo?
Zastanawiają się co zagrać? Niestety, żenada i przewidywalność.
Najlepszy koncert wieczoru miał się dopiero odbyć. Dały go
siostry z kapeli Haim. Gdyby połączyć energię wszystkich pozostałych artystów
grających pierwszego dnia to trzeba by było dodać jeszcze trochę, żeby uzyskać
sceniczny efekt tych dziewczyn. Tłum szalał od samego początku do końca, bez
względu na to, czy słyszał ograne hity, czy mniej znane kawałki. Kapela
potrafiła sprzedać wszystko. Niewielkie wokalne niedociągnięcia nie miały
znaczenia, bo ze sceny lała się autentyczna, niewymuszona moc. Do obłędnych
umiejętności gitarowo-perskusyjnych i wokalnych wystarczyło dodać super kontakt
z fanami i wyszło koncertowe arcydzieło. Wystarczy tu wspomnieć moment, w
którym prawdopodobnie wszystkim odpadły nogi ze zmęczenia po tym, jak Este Haim
zachęciła publiczność do tańca okrzykiem: „Chcę zobaczyć takie kręcenie tyłkami
i trzęsienie cyckami jakiego jeszcze w życiu nie widziałam!”. Zdecydowany top
Open'era.
Bardzo energiczni byli również Foster The People. Nie wiem
jednak, czy to zmęczenie po Haim czy też brak koncertowych umiejętności
zespołu, ale tym razem nie bawiłam się aż tak świetnie. Jednak sądząc po
zachowaniu pozostałych Openerowiczów oddających się dzikim tańcom na trawie,
byłam jedną z nielicznych.
Dzień zakończył dla mnie Jamie xx i jego set DJski. Ten
„występ” wyjątkowo trudno mi ocenić, jako że nie uznaję odtwarzania muzyki za
koncert. Jednak fani tego typu imprez pogrążeni w transie zachwalali piękno
połączeń i miękkie dźwięki z winyli. Kulturalnie pozostawię to bez komentarza.
druga część relacji >>tutaj
autor: Martyna Nowosielska