Chicanos, czyli ambitnych wydawnictw pamięci rapsod żałobny
Marzą mi się szeroko zakrojone badania nad czytelnictwem komiksu, wymagałyby one jednak czasu i środków, których w najbliższym czasie nie będę w stanie wygospodarować. Na mniejszą skalę wiadomości dostarczyć może jednak inne źródło – wakacyjne kiermasze i sklepy z tzw. tanią książką. Nie dowiemy się z nich wprawdzie, co się czyta, ale dowiemy – co się nie sprzedaje. Ostatnio udało mi się w takim sklepie kupić tomy trzeci i czwarty serii Chicanos (tomów pierwszego i drugiego owa sieć sklepów nie posiada w sprzedaży, ale tom drugi znalazłem tydzień później w antykwariacie za cenę ponad trzykrotnie wyższą niż dyskontowa, ale wciąż stanowiącą jedynie połowę ceny z okładki).
Marzą mi się szeroko zakrojone badania nad czytelnictwem komiksu, wymagałyby one jednak czasu i środków, których w najbliższym czasie nie będę w stanie wygospodarować. Na mniejszą skalę wiadomości dostarczyć może jednak inne źródło – wakacyjne kiermasze i sklepy z tzw. tanią książką. Nie dowiemy się z nich wprawdzie, co się czyta, ale dowiemy – co się nie sprzedaje. Ostatnio udało mi się w takim sklepie kupić tomy trzeci i czwarty serii Chicanos (tomów pierwszego i drugiego owa sieć sklepów nie posiada w sprzedaży, ale tom drugi znalazłem tydzień później w antykwariacie za cenę ponad trzykrotnie wyższą niż dyskontowa, ale wciąż stanowiącą jedynie połowę ceny z okładki).
Ze swego rodzaju zawstydzeniem
muszę przyznać, że spodziewałem się produktu miernego (choć miałem gotową tezę
o tym, że to nie jakość komiksu decyduje w Polsce o jego powodzeniu), tymczasem
okazało się, że Chicanos to komiks
przewrotny, dowcipny, samoświadomy, nieco wulgarny i absurdalny – w skrócie – pełen
owej frywolności, z którą nie poradziłoby sobie równie wdzięcznie żadne inne medium
(film, książka).
Tytuł serii, słusznie
nieprzetłumaczony, jest dość ogólnikowo wyjaśniony na początku każdego zeszytu
– Chicanos to określenie Meksykan żyjących w USA. Definicja ta, choć generalnie
prawdziwa, nie dotyka chyba istoty rzeczy – ta leży w dumie z własnego
pochodzenia, którą termin wyraża. Słowa „Chicanos” zaczęli używać działacze
pragnący podkreślić godność i prawo Meksykan do ziem w południowych Stanach
(„to nie my zjeżdżamy do Stanów nieproszeni, to USA podbiły nasze ziemie[*]
– my jesteśmy u siebie, to Amerykanie są tu obcy).
Proszę wybaczyć mi tę erupcję
nieproszonej, wątpliwej erudycji, ale mam wrażenie, że znajomość pełnego
znaczenia terminu „Chicanos” dodaje pikanterii. Komiks przenosi bowiem czytelnika
do środowiska meksykańskich gangsterów, przemytników, dilerów, prostytutek,
krętaczy, biedaków i nieudaczników. Główną bohaterką jest Alejandrina Jalisco,
„biedna, brzydka i do tego detektyw” (jak głosi tytuł pierwszego, niedostępnego
tomu), która ściąga na siebie nieszczęście za nieszczęściem, przemieniając
każde zlecenie w pasmo porażek zakończone ostateczną klęską – utratą
honorarium, zdrowia, mężczyzny, w którym się zakochała, a często wszystkiego
naraz. Komiks napisał Carlos Trillo (znany z Cybersix, jak informuje mnie angielska Wikipedia), a narysował
Eduardo Risso (100 naboi).
źródło: mycomicshop.com |
Tutaj tekst mógłby się skończyć,
gdyby chodziło nam tylko o recenzję. Mamy jednak większe ambicje (i żale),
wrócimy więc do przedstawionej wcześniej tezy i w ogóle do tematu czytelnictwa
komiksu w Polsce. Chicanos na rodzimy
rynek wypuściło wydawnictwo Sutoris – zakładam, że debiutujące w tej branży, bo
oprócz wspomnianego tytułu znalazłem
jeszcze ze trzy inne sygnowane logo z szewcem i hasłem: „Komiksy szyte na
miarę”, informacji odnośnie samego wydawcy nie znalazłem
zaś wcale. Nie jest moją intencją krytykować strategię biznesową firmy, której
w sumie współczuję, ale wydaje mi się, że wybór Chicanos na pierwszą publikację, jakkolwiek (być może) spowodowany
szlachetnymi pobudkami (chęć dostarczenia czytelnikowi utworu na wysokim
poziomie), jest zupełnie chybiony z ekonomicznego punktu widzenia. Dlaczego?
Odpowiedź jest prosta: bo w Polsce nie ma czytelników, do których adresowane są
komiksy takie jak Chicanos.
Co nas kręci, co nas podnieca na półkach, czyli tort podzielony
Niestety, odnoszę wrażenie, że
polski fandom jest, delikatnie mówiąc, ograniczony. Przez chwilę zastanowiłem
się, jakie komiksy się w Polsce sprzedają (znów, bazuję nie tyle na rzetelnych
statystykach, co na pozycjach eksponowanych przez Empik na półkach). Oto
kategorie, które przyszły mi do głowy (liczę na pewną wyrozumiałość Czytelnika
i niewypominanie mi drobnych usterek, które można naprawić, wydzielając w
ramach każdej z kategorii pięć podkategorii):
1.Kategoria dziecięca, obejmująca komiksy wydawane wyłącznie dla dzieci, które nie przedstawiają żadnej wartości artystycznej, ale za to mają wielkie, znane logo na okładce – Star Wars, Ben 10, Kaczor Donald (częściowo) itp.
2.Kategoria dziecięco-sentymentalna, obejmująca wznowienia komiksów dziecięcych wydawanych w czasach, kiedy dzisiejsi dorośli byli dziećmi, np. Asterix i Obelix, Tin Tin, Kaczor Donald (częściowo), Kajko i Kokosz, Tytus, Romek i Atomek, Thorgal itp. Mają wartość artystyczną, ale mimo wszystko są traktowane jako publikacje dla dzieci, kupowane przez dorosłych przeważnie dla własnych pociech albo ze względu na sentyment.
3.Kategoria superbohaterska, obejmująca komiksy adresowane do ludzi, którzy wychowali się na Batmanie i Spider-Manie i każdy komiks innego typu traktują w najlepszym razie jako odskocznię, w najgorszym – jako bluźnierstwo. „Sól tej ziemi”.
4.Kategoria polska, obejmująca komiksy próbujące odrzucić blichtr i kicz zachodnich wzorców i dostosować formę do polskich realiów – intencja pozornie zacna, ale okazało się, że materiału wystarczyło na kilka tytułów i dodatki do patriotycznych eventów. Przykład: Jeż Jerzy, komiksy o powstaniu warszawskim.
5.Kategoria hipstersko-artystyczna, obejmująca komiksy tak brzydkie, wulgarne i niezrozumiałe, że pretendują do miana wyższej sztuki. Ich czytelnikami są inni twórcy komiksów i sfrustrowani studenci ASP.
6.Kategoria luksusowa, obejmująca dość szeroki wachlarz publikacji (w tym wiele zacnych), których wspólną cechą jest luksusowe wydanie – na papierze kredowym i w twardej oprawie – i cena w przedziale 50–150 zł. Nie wiem do końca, do kogo są adresowane, ale przeglądając półki w Empiku należy stwierdzić, że sprzedają się. Z racji ceny i strategii marketingowej (Mistrzowie komiksu…) nie jest to zdecydowanie kategoria dla debiutantów.
Pominąłem oczywiście mangę. Zaznaczam również, że nie było moim celem skrytykowanie wszystkich komiksów poza tymi, które ja lubię (aczkolwiek przyznaję, że powyższe wyliczenie może ujawniać pewne preferencje), a jedynie spojrzenie na zagospodarowanie niszy z ekonomicznego punktu widzenia. W każdym razie, jakkolwiek mogłem się bardziej streścić z tą wyliczanką, wydaje mi się, że argument, dla którego stanowi ona tło, jest od dawna oczywisty: Chicanos nie pasuje do żadnej z tych kategorii. Ciężko liczyć, że klient sklepu zobaczy taki zeszyt i zdecyduje się go kupić zamiast swojego ulubionego tytułu (bądźmy realistami, przy dzisiejszych cenach ciężko mówić o kupowaniu w ciemno, chyba że – jak w moim przypadku – w składzie taniej książki).
Czy to znaczy, że należy odpuścić
wydawanie dobrych i ambitnych, aczkolwiek nieco niszowych publikacji?
Oczywiście tego byśmy nie chcieli, ale wydaje się, że jeżeli efekt ma być inny
niż stosy niesprzedanych zeszytów zalegających w magazynach, czytelnika takiego
komiksu trzeba sobie wychować. Jak? Nie wiem, to nie ja próbuję tu zarobić
pieniądze, nie mam też gotowej recepty, którą mógłbym się od razu podzielić,
ale chciałem zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz: jak wygląda promocja w
polskim światku komiksowym? Pytanie o tyle ważne, że jeżeli zgodzimy się z
twierdzeniem, że polski komiksowy fandom jest „ograniczony” i że nie dopuszcza
„melodii, których nie zna”, to między innymi, a może przede wszystkim, w
komiksowych mediach będziemy upatrywać szansy na zmianę tej sytuacji. W rzeczy
samej, wydaje się, że różne „gildie”, „światy” i „aleje” nie dość, że rzetelnie
opisują wszystko, co wychodzi na rodzimym rynku, to jeszcze raczej chętnie
wspierają debiutantów patronatem medialnym. Jaki więc jest mój problem? A taki,
że odnoszę wrażenie, że te patronaty i publikacje nic nie zmieniają. Chyba
trochę jest tak, że komiksowe media są zupełnie zadowolone ze swojego statusu i
nie zależy im specjalnie na przebiciu się do szerszej świadomości. Jakby tort
komiksowy był już w pełni podzielony – jedno wydawnictwo wyda klasyka w twardej
oprawie, inne przetłumaczy X-Menów z USA, portal napisze recenzję pod wydawcę,
przyłoży znaczek za egzemplarz promocyjny i tak się to jakoś kręci. Po co
więcej?
Nie jest to jedynie zarzut wobec
mediów, bo wydaje się, że czytelnikom taki podział odpowiada – stabilizacja
sprzyja kształtowaniu poczucia „eksperctwa” – każdy jest specjalistą o własnym,
niepowtarzalnym guście – przynajmniej dopóki mowa o Batmanie w New 52 DC czy o
nowym filmie ze Spider-Manem. Po co tę błogość burzyć np. pisarzami z krajów
Ameryki Południowej czy eksperymentami formalnymi, jakimiś historiami, które
można czytać na pięć sposobów? To, co najlepsze w komiksie, już dawno
wynaleziono.
To zamknięcie na nieznane może
mieć swoje źródło w „plebejskim” rodowodzie komiksu. Niestety, wśród
czytelników gatunków zrodzonych na łamach gazetek dla pół-analfabetów
(opowieści fantastyczne i grozy, kryminały, s-f), odsetek idiotów zawsze będzie
większy niż wśród czytelników literatury tak zwanej pięknej, i to niezależnie
od starań i osiągnięć mistrzów i wizjonerów. Z drugiej strony, zawsze możemy
się pocieszać, że literatura piękna ma wprawdzie bardziej rozgarniętych
czytelników, ale za to obdarzyła prestiżem znacznie większą liczbę
autorów-idiotów.
Autor: Stanisław Butowski