
Niezłe
Sztuki działają już od miesiąca, w moim dziale pojawiły się już dwie notki (a
ze starymi cztery), a cały czas nie jestem cytowany. Nie jestem cierpliwy i
przyznam, że liczyłem, że zrobię karierę w cztery tygodnie (a potem napiszę
podręcznik o tym, jak zrobić karierę w cztery tygodnie i zdobędę sławę), ale
skoro publicystom, pisarzom i naukowcom tak opornie idzie wyszukiwanie moich
tekstów o starych komiksach, zdecydowałem się pójść im na rękę i opisać coś
świeżego.
Niedawno
dostałem od odwiedzającej rodziny zeszyt zatytułowany George R. R. Martin’s The Hedge Knight: A Game of Thrones Prequel
Graphic Novel (przykre, że tytuł historii jest tu najmniej ważny).
Podziękowałem uprzejmie i, żeby dopełnić rytuału przyjmowania prezentu,
przekartkowałem tomik z życzliwym zainteresowaniem. Już ten pierwszy kontakt
wystarczył, żebym wiedział, że dzisiejszy tekst będzie poświęcony rysunkom.

Za to
jednym z moich marzeń jest dotrzeć do wewnętrznych wytycznych czy choćby
nieformalnych poleceń i sugestii wymienianych między pracownikami w
wydawnictwach przygotowujących tego rodzaju publikacje adresowane do masowego
odbiorcy – niewyrobionego, jeśli chodzi o formę komiksu, ale za to gotowego
wydać pieniądze na kolejny produkt z logo ulubionej serii. Może wtedy
dowiedziałbym się, dlaczego od jakiegoś czasu w popularnym komiksie
amerykańskim dominującym stylem rysunku stała się ta nieszczęsna pastelowo-komputerowa
cukierkowatość. Póki co skazany jestem na domysły i cóż – podzielę się nimi.
Moja
teoria na tę chwilę jest taka, że producenci komiksów decydują się na te
sztuczne, bezpłciowe i neutralne rysunki, żeby nie odstraszać potencjalnych
nowych klientów, których mogłaby zniechęcić konieczność rozszyfrowywania
trudnych, brzydkich, niejednoznacznych, czy zwyczajnie noszących znamiona
indywidualnego stylu obrazków. To jeszcze nie tragedia. Tragedią jest to, że
najwyraźniej nie powoduje to odpływu „czytelników wyrobionych”. Dlaczego? Obym
się mylił, ale jedyna odpowiedź, jaka przychodzi mi teraz do głowy, jest
następująca: przeciętnego czytelnika w Ameryce w ogóle obrazki nie obchodzą.
Nie licząc widowiskowych grafik pokazujących rozbebeszanie wrogów,
siedemnastolufową broń czy cycki, które budzą zainteresowanie same w sobie,
obrazki są tylko po to, żeby można było wyciąć z historii opisy postaci i
lokacji – bo tylko spowalniają akcję.
![]() |
Czy w średniowieczu na pewno mieli takie barwniki? Zresztą, nawet dzisiaj taką feerię barw to chyba tylko po LSD można zobaczyć. |
Wolałbym
się tym razem mylić, bo to by oznaczało, że rację mają ci, co twierdzą, że
komiksy są dla analfabetów. A wtedy dalsze prowadzenie tego bloga nie miałoby
sensu.
autor:
Stanisław Butowski