„Mord” niepowtarzalny cz. 1


Dziś przypada 1. rocznica śmierci jednego z najwybitniejszych polskich reżyserów teatralnych. Prezentujemy jako pierwsi niepublikowany wywiad z mistrzem. O reakcji środowiska teatralnego na stan wojenny, grach z władzą, episkopatem i widzem rozmawia Daniel Przastek. 
Jerzy Jarocki, próba "Życie jest snem" 1983 rok, Stary Teatr, fot. W.Plewiński
Daniel Przastek: 9 marca 1982 roku w katedrze św. Jana w Warszawie, odbyła się premiera „Mordu w katedrze” T.S. Elliota w Pana reżyserii. Czy rzeczywiście była to reakcja środowiska teatralnego na wprowadzenie stanu wojennego? 

Jerzy Jarocki: Na pewno jeżeli nie byłoby stanu wojennego, nie byłoby całego przedsięwzięcia. Chociaż sam fakt tej zależności wpisuje się w jeszcze inną historię – w cykl walk podjazdowych, które toczyła przynajmniej część środowiska artystycznego i teatralnego z władzami. Nie był to wyłącznie dialog ze społeczeństwem. Część gestów, które pochodziły ze strony środowiska były skierowane w kierunku władzy i niosły z sobą jakieś przesłania. Zależność ta była więc bezpośrednia. 

D.P.: Jak doszło do premiery spektaklu? 13 grudnia 1981 musiał odcisnąć swoje piętno na przygotowaniach. 

J.J.: Zastanawiające jest jak szybko całe przedsięwzięcie powstało. Stan wojenny zastał mnie w Warszawie na Kongresie Kultury, trzeciego dnia zamiast obrad członkowie Kongresu zobaczyli karteczkę na drzwiach informującą, że Kongres zostaje zawieszony. Nie było wzmianki o możliwości jego odwieszenia. Jako krakus – przynajmniej z racji adresu zameldowania – musiałem według nowych przepisów w ciągu 48 godzin znaleźć się w Krakowie. Po trzech dniach, 16 grudnia został wysłany do mnie list, wzywający mnie z powrotem, a w ślad za nim przepustka do poruszania się poza granicami miasta, województwa i w czasie godzin policyjnych. 


D.P.: Dzięki przepustce mógł Pan wrócić do Warszawy.

J.J.: Tak, tam toczyła się dyskusja o tym, co możemy zrobić jako teatr, będący przecież instytucją państwową, a więc ograniczoną w pewnych środkach i możliwościach reakcji. Z drugiej jednak strony od jakiegoś czasu poszukiwano innych sposobów porozumiewania się z widzem. Mam na myśli drogę przez kościół. Dlatego pomysł aby zagrać „Mord w katedrze” właśnie w katedrze był oczywisty i sprzyjający. Propozycja by zagrać tę sztukę siłami i aktorami z Teatru Dramatycznego częściowo eksterytorialnie – bo w kościele – była próbą uniezależnienia się od administracji, władz miejskich i politycznych. Nikt nie mógł przecież zabronić ludziom przychodzić o tej czy innej godzinie do kościoła. Decyzja o miejscu i tytule sztuki była więc ściśle związana ze stanem wojennym i była wyraźną reakcją środowiska na jego wprowadzenie. Jak się później okazało odzew ze strony władzy był gniewny i dotkliwy. Po sześciu przedstawieniach spektakl został odwołany i stracił szansę na długą eksploatację.

D.P.: Sama droga do realizacji spektaklu zapewne nie była prosta. Jak zareagował kościół? 

J.J.: Rzeczywiście były trudności. Episkopat początkowo zajął neutralne, wstrzemięźliwe stanowisko wobec stanu wojennego. Władze kościelne i proboszcz katedry św. Jana nie byli wcale chętni do współpracy. Mieliśmy więc do czynienia nie tylko z oporem ze strony władz politycznych, ale także wewnątrz kościoła. Pomógł nam wtedy bardzo bp. Niziołek. To w dużej mierze dzięki jego perswazyjnym umiejętnościom uzyskaliśmy nie tylko zgodę, ale również opiekę nad projektem ze strony episkopatu. W drobnych sprawach, ja i mój scenograf Jerzy Juk Kowarski rozmawialiśmy natomiast z ks. Wiesławem Niewęgłowskim. Szczególnie pamiętam nasze spotkania w jego wieży na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Między innymi stawialiśmy sobie pytanie, jakie są nasze oczekiwania w związku z premierą „Mordu”.

D.P.: No właśnie, jakie cele stawiał Pan przed sobą w związku z tą premierą? 

J.J.: Oczywiście nie mogło być mowy o normalnym przedstawieniu teatralnym. Gdybyśmy chcieli przygotować taki zwykły spektakl, moglibyśmy mieć do dyspozycji wspaniałą scenę, na której nie tak skomplikowane sztuki były już z powodzeniem realizowane. Zastanawialiśmy się, my artyści, jak właściwie sztuka Elliota ma wyglądać. Jak sprawić aby spektakl nie utracił rangi artystycznej, a jednocześnie był sygnałem skierowanym do społeczeństwa i odbieranym przez jak największą ilość ludzi. Żeby utrudnić władzy ewentualne zdjęcie sztuki z afisza padł pomysł, aby równocześnie wystawić sztukę w dwóch znaczących katedrach w różnych miastach. Wybór padł na katedrę św. Jana w Warszawie i katedrę na Wawelu w Krakowie. Pozostało tylko ustalić dobry moment na premierę. 

D.P.: Wówczas jeszcze teatry wciąż były zamknięte? 

J.J.: Ale były przecieki, że od połowy stycznia mają ruszyć. Dlatego na pierwszej styczniowej naradzie postanowiliśmy nie czekać na pozwolenie na rozpoczęcie prób i zgodę na konkretne teksty. Gdy tylko dotarłem do Warszawy, z marszu rozpoczęliśmy pracę nad spektaklem. Po rozmowach z episkopatem w końcu uzyskaliśmy pozwolenie na wykorzystanie budynku kościoła do inscenizacji. Dużo łatwiej o zgodę było w Krakowie, gdyż ks. infułat Stanisław Czartoryski był wielkim entuzjastą przedsięwzięcia do tego stopnia, że uczestniczył w prawie każdej próbie. Był też na każdym przedstawieniu. Aby przyspieszyć cały proces przygotowań, ja zacząłem próby tekstowe w Warszawie, a próby muzyczne prowadził w tym samym czasie w Krakowie Stanisław Radwan.

D.P.: Z czego wynikał ten pośpiech?  

J.J.: Zależało nam aby termin premiery miał też symboliczny wymiar i był w pobliżu rocznicy marca 1968 roku. Prawie się udało gdyż warszawska premiera miała miejsce 9 marca, a 1 kwietnia zagraliśmy pierwszy spektakl w Krakowie.

Daniel Przastek – politolog, dramaturg, dyrektor artystyczny Eye On Culture Festival 2013
Współpraca: Rafał Kozerski

Kolejne części wywiadu już wkrótce.

 

.

Pod Paski

Littera nocet

Zobacz nasze autorskie cykle

Młode Sztuki

Jeden i Pół

Park Sztywnych

Park Sztywnych

.

Na Żywca

loża konesera